Wspomagacz natchnienia kliku
###
-
Ludzie mają talent do niszczenia samych siebie.
-
Skąd taki wniosek?
-
Dużo ostatnio myślałem… Wiesz, tak ogólnie, o wszystkim.
-
I doszedłeś do wniosku, że…
-
…że ludzie muszą mieć w genach zapisaną destrukcję.
-
Na przykład?
-
Na przykład? Choćby wojny. Który gatunek wyniszcza się tak przemyślanie, tak
perfidnie? Żaden, no właśnie. Wszystkie te… Wszystkie te świństwa, które ludzie
palą, piją, wciągają, wstrzykują sobie… To też samobójstwo.
-
Z pewnością.
-
Nawet praca to samobójstwo, wypruwanie sobie żył, by zaistnieć. Nawet sport.
Sportowcy to najlepsi samobójcy, nikt tak nie katuje sam siebie jak oni.
-
Ty też?
-
No tak… Ja też. Noga świadkiem.
-
To skoro wiesz, że to zabijanie samego siebie, to po co to robisz?
-
…Nie potrafię inaczej. Nie wyobrażam sobie dnia bez gry, bez odgłosu piłki
uderzanej o podłoże. Po prostu… Po prostu nie.
-
Dlaczego?
-
Nie wiem. Nie, wiem… To mi daje taką… siłę. Rozumiesz? Gdy grasz, pracuje każdy
mięsień, wszystko pracuje ci szybciej mocniej, wydajniej, nawet nie wiesz, że
możesz posiadać tyle siły i energii.
-
Czyli to wszystko jednak nie niszczy, a po prostu daje siłę?
-
Nie, o to właśnie chodzi, że nie. To wszystko… To wszystko jest nieprawdziwe.
Ta siła jest nieprawdziwa, ta beztroska, gdy ćpasz albo pijesz jest
nieprawdziwa, to wszystko… to wszystko jest fałsz, a pod tym fałszem wszystko
umiera.
-
Więc czemu ludzie to robią? Czemu TY to robisz?
-
Nie wiem… Po prostu… Nie wiem…
-
…
-
Wtedy, gdy tak ćwiczysz do upadłego, to tak jakby nie myślisz, wszystko ci się
wyłącza, liczy się tylko to, że grasz, że zdobywasz punkty, że pot zalewa ci
ciało, że mięśnia rwą z bólu… Ale to jest dobry ból. Taki wiesz, dający
satysfakcję.
-
Rozumiem.
-
Ale to właśnie jest tylko na chwilę. To takie… zapomnienie. Wychodzisz na
boisko i nie liczy się nic, jesteś ty, piłka i przeciwnicy. Żadne zbędne myśli,
żadne kłopoty, żadne… żadne złe rzeczy… Nie ma ich tam.
-
Jakie złe rzeczy?
-
…Różne. Każdy ma swoje. A potem… Potem przychodzisz do domu, padasz na łóżko i
śpisz. Tak bez snów, bez niczego… wiesz.
-
Wolny?
-
Mhym.
-
Od czego?
-
Od wszystkiego. Tak myślę.
-
Od czego ty jesteś wolny?
-
Ja?
-
Tak.
-
Ja… Od wszy-… Od życia… Chyba.
-
Nie chcesz żyć?
-
Nie wiem…
-
…
-
…
-
Cieszę się, że mi to wszystko powiedziałeś.
-
Mhym…
-
Myślałam, że to będzie kolejna sesja, którą spędzimy w ciszy. Chciałbyś coś
jeszcze powiedzieć?
-
Nie… Nie wiem… Chyba tak…
-
Możesz mówić. Cały czas.
-
To chyba długa opowieść.
-
Nie spieszy nam się. Nie dziś, to na kolejnym spotkaniu.
-
Aha. I chyba… Chyba to opowieść z tych smutnych.
-
Nawet te smutne historie są piękne.
-
Ta nie jest piękna. Nie ma w niej nic ładnego.
-
Nie musisz się denerwować. Gdy usłyszę, wtedy ci powiem, co ty na to?
-
W porządku.
- Chciałbyś
zacząć?
-
Nie wiem…
-
Jeżeli nie dzisiaj, możemy zacząć następnym razem.
-
Nie. Nie wiem od czego zacząć.
-
Może od czegoś, co najlepiej pamiętasz? Co mogłoby się stać początkiem dobrej
historii?
-
Trochę jak w filmie?
-
Dokładnie. Zawsze najpierw jest wprowadzenie w historię, życie bohatera,
prawda?
-
Mhym.
-
Możesz zacząć kiedy chcesz.
-
W porządku… Ja… Już wiem.
-
Więc proszę.
###
Pamiętał ten dzień, jakby to było wczoraj.
Niemal każdy szczegół. To, że pił kawę z zielonego kubka w żaby, że ojciec spał
na kanapie pod kocem w fioletową kratę, że na parapecie w kuchni stały sztuczne
czerwone maki postawione tam przez matkę, by choć trochę przypominały jej
zagraniczne, rodzinne strony.
Pamiętał, że tego dnia obudził się dużo
wcześniej niż zwykle, jakby tknięty dziwnymi, niezrozumiałymi przeczuciami. Nie
mogąc ponownie zasnąć wstał i zrobił sobie kawę. Patrzył za okno, gdzie powoli,
ale nieubłaganie wstawał dzień. Czuł, że im szybciej wstaje ten nowy dzień, ty
bardziej mu niedobrze, a zdenerwowanie, tak niepodobne do niego, nie opuszcza
go ani na moment.
Chciał zadzwonić do matki. Chciał z nią
porozmawiać, usłyszeć jej kojący głos, choć osłabiony przez trawiącą ją
chorobę. Ale było jeszcze za wcześnie, dużo za wcześnie, by mógł tak po prostu
sięgnąć po telefon i poszukać ukojenia. Tkwił więc przy oknie niewzruszenie, aż
w kubku zostały tylko same fusy. Tkwił tam aż nie wstał ojciec, nadal
wyglądający na niewyspanego, ze szwem poduszki odbitym na policzku.
Bez słowa oderwał się od bezmyślnego
gapienia za szybę i zaczął przygotowywać śniadanie dla ich dwójki. Odkąd matka
wylądowała w szpitalu, to na niego spadły obowiązki gotowania. Nie żeby
narzekał, lubił gotować, zresztą lepiej, żeby to robił on, niż ojciec, który do
kuchni nadawał się równie udatnie, jak pięść do nosa.
- Idziesz dziś do pracy? – spytał ojciec,
gdy zasiedli do jedzenia.
- Na popołudniową zmianę – mruknął.
- Będę szedł odwiedzić mamę, przekazać jej
coś?
- Nic… Tak, że zadzwonię do niej.
Ojciec pokiwał głową i zajął się jedzeniem.
Obaj nie byli gadułami i cisza rzadko kiedy
im przeszkadzała. To matka była tym czynnikiem, który wprowadzał życie do tego
domu, który zmuszał ich do rozmów, do durnego, w ich mniemaniu, obnażania się z
emocji. Rozumiała ich w lot. Każdy ich rodzaj milczenia, każdą zaciętą, smutną,
obojętną twarz. Zawsze rozumiała wszystko. Była takim… takim ciepłym promieniem
między swoimi dwoma gburowatymi mężczyznami. Była wszystkim, co jasne, ciepłe,
miękkie. Była… była jak centrum wszechświata dla ich domowego życia, jak słońce
wokół którego krążą planety, wokół którego oni mogli krążyć z niezachwianą
pewnością, że będzie, zawsze. Brak jej obecności, brak centrum… Był ciężki.
Było to jak zachwianie porządkiem rzeczy. Ale mimo to dawali sobie jakoś radę
oczekując, aż wszystko wróci na prawidłowy tor.
Niemal całe przedpołudnie spędził na
sprzątaniu graciarni, jaką był jego pokój. Wszystkie stare, zniszczone buty do
grania, wszystkie zeszyty, świstki, papierki, ściągi, absolutnie wszystko
wylądowało na koszu. Szkoła się skończyła i już nic z tych rzeczy mu się nie
przyda. Podręczniki i szkolne książki odrzucał na kupkę z rzeczami do oddania
dla potrzebujących, wszelkiego rodzaju magazyny i gazety sportowe upychał z
powrotem do szuflady, przejrzawszy je uprzednio z uwagą równej tej, z którą
czytał je po raz pierwszy.
Czas upłynął mu w zastraszającym tempie i
zanim się obejrzał, w pośpiechu zbierał się do pracy. W drzwiach prawie zderzył
się z listonoszem, od którego pospiesznie zabrał listy i biegiem ruszył do
pracy. Mimo goniącego go czasu i tak zwykle drogę do pracy pokonywał w biegu z
głośną, dudniącą muzyką w uszach. Nie był stworzony do spokojnych, leniwych
spacerów, zawsze miał nadmiar energii, którą musiał gdzieś wykorzystywać.
Pracował w magazynie supermarketu. Chociaż
za pracę dostawał psie grosze, to właściwie nie narzekał na nią. Od czegoś
trzeba w końcu zacząć, a tyra się tak właściwie wszędzie. Nie sprawiało mu
problemów przerzucanie dziesiąt i set skrzynek, zamiatanie i sprawdzanie
faktur. Oczywiście, jak większość, nie zamierzał pracować tam w nieskończoność,
ale póki co liczyło się wszystko, co pozwoli mu na opłacenie studiów i życia
nie tylko na garnuszku u rodziców. A już zwłaszcza teraz, gdy matka była w
szpitalu i spora część ich dochodów szła na leczenie.
Mimo jego gburowatej powierzchności
współpracownicy go lubili. Z chłopakami pracującymi razem z nim dogadywał się
bez problemu, a panie pracujące na sklepie zawsze miały jakieś zabawne słowo i kawałek
domowego ciasta, by choć trochę nakarmić ciężko pracujących głodomorów.
Pracę skończył po dwudziestej drugiej, gdy
tylko uporali się z nocną dostawą. Szczekając zębami wszedł do mieszkania. Mimo
wszystko noce nadal były zimne jak w psiarni, nie powinien był o tym zapominać.
Omiótł wzrokiem korytarz i stół w kuchni odnotowując, że ojciec jest już w domu
i zapewne śpi. Nie zapalając świata, bezgłośnie udał się do kuchni i zaparzył
sobie herbatę. Oparł się o parapet, pod którym nadal grzały grzejniki i
pozwalał, by z wolna ogarniało go ciepło. Jutro znowu czeka go bieganina,
lodówka zdecydowanie wymaga uzupełnienia, a w salonie przepaliły się żarówki.
Podobno w domu były zapasowe, ale ani on, ani ojciec nie potrafili ich
odnaleźć. Dużo łatwiejsze było zakupienie nowych. Czując się przyjemnie
rozgrzanym sięgnął po stosik listów i zaczął je przeglądać. Rachunki, rachunki,
reklamy, jeszcze więcej rachunków. Ech. Odłożył koperty, zostawiając jedną
zaadresowaną do niego. Otworzył ją i popijając herbatę zaczął czytać. I niemal
się zakrztusił.
Nie… Tak, cholera, tak! Wyraźnie było
napisane „Szanowny Pan Kagami Taiga”, nie ma szans na pomyłkę. Może to dlatego
to dziwne zdenerwowanie nie chciało go dziś opuścić? Może po prostu miał
przeczucie? Szlag.
Nie mogąc zapanować nad ekscytacją sięgnął
po telefon i wykręcił numer. Po kilku sygnałach w głośniku rozległ się słaby,
zaspany głos.
- Słucham?
Głos matki wywołał u niego szeroki uśmiech.
- Obudziłem cię, przepraszam – powiedział,
palcami uderzając w parapet, niczym dziecko, które tylko czeka, by podzielić
się tym, co ma do powiedzenia.
- Nic się nie stało – głos matki zabrzmiał
wyraźniej. – Mówiłam, że możesz dzwonić o każdej porze, chociaż nie
przypuszczałam, że będzie to prawie środek nocy. – zaśmiała się cicho.
- Przepraszam, przepraszam! Ale dostałem
odpowiedź!
- Naprawdę? – Teraz to w głosie jego matki
zabrzmiała ekscytacja równa jego własnej. Nie było nikogo innego na świecie,
kto by go wspierał tak jak ona, tak jak ona cieszył się z sukcesów, które
osiągał. Zawsze na meczach, zawsze kupując nowe buty, nowe piłki, z
wytrwałością i cierpliwością szachisty oglądająca wszystkie mistrzostwa razem z
nim, niemal od dziecka.
- Dostałem je! Przyznali mi stypendium
sportowe – wyszczerzył się sam do siebie, doskonale widząc przed oczami, jak i
twarz jego matki rozjaśnia się. – Zagwarantowali mi miejsce w akademii, opłacą
połowę kosztów.
- To wspaniale! Tak się cieszę, wiedziałam,
że tak będzie!
- Ja też, ale mimo wszystko miałem
wątpliwości, wiesz, no ale już po wszystkim, hah, tak się dzisiaj denerwowałem,
sam nie wiem czym, ale powiedz, jak ty się czujesz, co?
- Dobrze, a teraz nawet lepiej. Rozmawiałeś
już z tatą?
- Z tatą? Nie, a coś się stało?
- Nie, nie – cichy śmiech matki rozbrzmiał
w słuchawce. – Tak tylko pytam, był dziś.
- Wiem, wiem.
- A wy jak sobie radzicie? Nie umarliście
jeszcze z głodu?
- Nie, na razie nie. Ale tych żarówek nie
znaleźliśmy, jutro idę kupić nowe. No i tego, czekamy aż no, wrócisz.
- Ja też, Taiga. – Mimo ciepła i radości,
Kagami miał wrażenie, że smutek wrył się w głos matki, że zamieszkał tam na
stałe i był jakiś taki nieprzyjemny, jak jakaś cholerna zła wróżba.
- Pomagaj tacie, musicie jakoś dać sobie
radę beze mnie.
- Wiem, wiem, dajemy sobie radę póki co.
Ale wracaj szybko.
- Wiem. Chociaż pewnie i tak nie uśniesz,
to idź spać, Taiga – zachichotała.
Ech, co za kobieta, wredne to to, z dziecka
się nabijać. Co miał poradzić, że ekscytował się czymś do tego stopnia, że nie
mógł potem spać? Nie jego wina, geny takie, kurna.
Opadł na łóżko, zamykając oczy. Teraz
dopiero czekała go harówka. Dużo większa niż w szkole, niż w liceum. Ciężkie
dni nadchodziły, do licha.
I nawet nie miał pojęcia jak bardzo
ciężkie.
___________
H.: Nie mogłam przegapić święta mojego otp,
więc z tej okazji nowe opowiadanie! Chciałam dodać również oneshota, ale zmogła
mnie choroba i to naprawdę nieprzyjemnie, i nie miałam siły go napisać, ale
może pojawi się w najbliższym czasie. Co się tyczy opowiadanie to jest to mój
kolejny taki sobie eksperyment, z którym chciałabym się zmierzyć, bo jego
koncepcja na kompozycje, na tematykę, dość mocno mi się spodobała, no ale
zobaczymy jak to w praniu wyjdzie i jak to wyjdzie mnie. Jestem w sumie ciekawa
Waszego odbioru, więc śmiało możecie pisać cokolwiek uważacie. Czcijmy dziś
Aokaga! *wzrok maniaka* A ja tymczasem wraz z moją gorączką jadę na zajęcia ;^;