piątek, 30 stycznia 2015

2. Tylko walcząc naprawdę żyjemy. [AoKaga]




- Jak się dziś czujesz?
- Nie wiem. Zwyczajnie…
- Lepiej niż wczoraj?
- Nie.
- Gorzej?
- Pada deszcz.
- Rozumiem.
- On zawsze pada wtedy, kiedy nie powinien. Wiesz… Czemu bitwy na filmach nie mogą się toczyć w słońcu? Albo zawsze, gdy postacie mają coś ważnego do zrobienia, zawsze wtedy pada deszcz i cały plan idzie w cholerę.
- Może deszcz ma klimat?
- Ma zły klimat. Zawsze gdy ma się stać coś złego pada deszcz. Albo jest ciemno. Czemu reżyserowie robią durniów z ludzi? Każdy normalny wchodząc do ciemnego pomieszczenia szukałby światła, albo nie wchodziłby wcale.
- Ty byś nie wszedł?
- Jak byłem dzieckiem bałem się ciemności.
- A teraz?
- Dzisiaj się nie boję. Ani ciemności, ani burzy.
- A deszczu?
- Nie lubię go.
- A boisz się?
- Nie. To tylko deszcz.
- Rozumiem…
- …
- Coś się stało?
- Nie, dlaczego?
- Jesteś zdenerwowany.
- Pada deszcz.
- …
- Wtedy też padał. Nie lubię deszczu.
- W porządku. Chcesz mówić? Ostatnio nie skończyłeś, ale powiedziałeś, że to był najgorszy dzień. Dlaczego?
- Wtedy… wtedy wszystko zaczęło się psuć. Ale jeszcze o tym nie wiedziałem.
- Teraz wiesz?
- Tak. Wszystko wtedy było nie tak, a ja to przegapiłem. Od tego dnia się zaczęło.
- To może opowiesz mi co było dalej?
- …
- Jeżeli nie chcesz, możemy z tym poczekać.
- To… to nie to… Jeszcze nikomu nie mówiłem.
- Ja wysłucham wszystkiego, cokolwiek by to było, wszystko, co chcesz powiedzieć.

###

Cieszył się jak wariat. Nie, to mało powiedziane, cieszył się jak kompletny dureń. Do licha, naprawdę się dostał! Cieszył się, ekscytował się, ale chyba dopóki nie stanął w murach uczelni, nie wierzył, że to prawda. Ale to była prawda. Dostał stypendium, dostał miejsce w sportowej akademii i będzie mógł teraz robić to, co kochał – trenować ile dusza zapragnie. Ciągle z kimś nowym, z kimś lepszym do pokonania.
W tamtym czasie czuł, jakby wszystkie troski i problemy się go nie imały, jakby wszystko musiało, po prostu musiało ułożyć się dobrze. Najlepiej! Bo niby jak coś w tamtym czasie mogłoby się popsuć? W końcu jak człowiek dostaje od losu taką szansę, nie ma możliwości, by coś mogło pójść nie tak, po prostu musiało być dobrze. Marzenia nie spełniają się po to, by człowieka miała spotkać jakaś katastrofa.
Chyba że katastrofą nazwie się spotkanie oko w oko z największym życiowym utrapieniem – odwiecznym rywalem. Doprawdy, powinien cofnąć wszystko to, co myślał wcześniej o łucie szczęścia, o przychylności bogów, czy co tam zdarzyło mu się jeszcze pomyśleć w przypływie radości…
Nie bez trudu odnalazł salę gimnastyczną, na której jego rocznik miał mieć spotkanie organizacyjne ze swoim opiekunem, a po którym miały odbyć się pierwsze zajęcia treningowe. Tak po prawdzie, to nawet nie zdawał sobie sprawy, ile zajęć teoretycznych go czeka… Ale z tym się jakoś upora, póki co cieszyła go myśl, że będzie mógł się rozwijać w czymś, co naprawdę kochał.
Hala była naprawdę wielka, bez porównania większa od tej, którą dysponowali w liceum. Spora grupa studentów stała po drugiej stronie sali i tam też się skierował, rozglądając się po pomieszczeniu, przyglądając się mijającym go i gadającym ludziom, grupce trenerów w sportowych strojach rozmawiających niedaleko. Palce aż go świerzbiły, żeby zagrać, energia rozpierała każdą komórkę jego ciała. Przyglądał się czekającym chłopakom. Niektórzy wyglądali na silnych i sprawnych, inni byli jakby ich zaprzeczeniem, jeszcze inni już zaczynali dokazywać.
Zauważył go dopiero po chwili, gdyż stał nieco za grupą, opierając się o drabinki w towarzystwie innych chłopaków, którzy jak on leniwie omiatali spojrzeniami całą resztę nadpobudliwego towarzystwa.
Kagami czuł jak nogi wrosły mu w ziemię i nie był pewny czy jęknął na głos, czy tylko w swoich myślach. Aomine Daiki, co ty tu kurwa robisz?
Gdy minęło pierwsze zaskoczenie tym, że ten wkurzający, irytujący typ też tutaj jest, Kagami poczuł coś na kształt przewrotnego zadowolenia. W końcu nic tak lepiej nie działa na samorozwój jak dobry rywal pod ręką. Bo to, że on i Aomine byli rywalami, było jasne już od pierwszego meczu jaki rozegrali. Co prawda miał nadzieję nie spotkać nikogo znajomego, tylko skupić się na nowych wyzwaniach, to w sumie nie ma nic złego w starym, znajomym rywalu, z którym znają się niemal na wylot i tym trudniej go pokonać…
Nie wiedział, ile gapił się na Aomine, ale oczy chłopaka w końcu skierowały się na niego. Przez chwilę na jego twarzy widniało zaskoczenie, które Kagami sam poczuł, ale szybko ustąpiło miejsca krzywemu uśmieszkowi i Taiga był więcej niż pewny, że Aomine parsknął pod nosem. Co za cholerny idiota, jeszcze nie zdążył się pogodzić z tym, że razem studiują, a on już go wnerwia.
Warknął, kręcąc głową i skupiając uwagę na podstarzałym trenerze, który gwizdkiem przywołał wszystkich do siebie. Kagami niekoniecznie przysłuchiwał się przemowie swojego opiekuna, czekając w znudzeniu na rozpoczęcie treningu. Wszystkie te durne formalności wlatywały mu jednym uchem a wylatywały drugim. Ożywił się dopiero, gdy przyszło się zapisywać do sekcji, w których chcieli być. Gdy lista do niego dotarła, bez wahania wpisał się w rubryczce z koszykówką, z zadowoleniem zauważając tam już kilka wpisów. Wpisał się też do ogólnosprawnościówki i podał listę dalej ze zniecierpliwieniem czekając aż inni się wpiszą i będą mogli w końcu zacząć.
Gdy lista wylądowała w rękach asystenta trenera, dano im kilka minut na przebranie się, po czym zaczęły się zajęcia. Proste, podstawowe zajęcia wytrzymałościowo-sprawnościowe nie były dla niego żadnym problemem, ale tor przeszkód jaki im przygotowano z najlepszego wywlekł by płuca. Ale o to chodziło, właśnie o to. Im trudniej i ciężej tym lepiej. Kagami przyglądał się kątem oka ćwiczącemu Aomine i zastanawiał się dlaczego to robi, skoro gość potrafił go tylko irytować. Ale może miało to związek z tym, że był jedyną znaną mordą w otoczeniu? W każdym razie nawet Aomine musiał się pozbyć swojej nonszalanckiej pozy znudzonego lenia. Właściwie, gdy Kagami się nad tym zastanawiał, to obecność Aomine tutaj była zaskakująca. Biorąc pod uwagę jaki chłopak miał stosunek do treningów, nie spodziewał się, że ten będzie chciał kontynuować karierę sportowca.
Po skończonym treningu, zalani potem, udali się do szatni ledwie zipiąc. Na widok rozbawionych min trenerów przez myśl Kagamiego przebiegło, czy te dziady zawsze tak witają nowych. W każdym razie mało kto tryskał takim entuzjazmem jak przed treningiem, a kilku nawet słaniało się z mało tęgimi minami. Ciekawe ile wytrzymają.
Po szybkim prysznicu spakował się i przygładzając wilgotne włosy udał się do wyjścia. W drzwiach niemal zderzył się z Aomine wychodzącym z drugiej, przyległej szatni.
- Patrz jak chodzisz, Bakagami – prychnął na niego, wciskając ręce do kieszeni spodni.
- Lepiej sam patrz, Ahomine – odpyskował, mierząc go chłodnym spojrzeniem. – Co ty tutaj w ogóle robisz? – wyburczał.
Brew Aomine powędrowała do góry w kpiącym geście, który tak denerwował Taigę.
- A na co ci to wygląda? – spytał, przeciągając leniwie słowa.
- Nie ważne. – Wywrócił oczami. – Znając twój zapał, wyleją tę twoją leniwą dupę po miesiącu. – Teraz to on uśmiechnął się z ironią
- Żebyś się nie zdziwił, Bakagami – parsknął i wyminął chłopaka. – Będę pierwszym, który skopie ci dupę na jutrzejszym treningu. – Machnął ręką na odchodnym, a Kagami odprowadzał go wkurzonym spojrzeniem.

###

         Kolejne tygodnie były dla Kagamiego jednym wielkim zawirowaniem pełnym bieganiny, potu, endorfin na poziomie przedawkowania i niewyspania. A co najlepsze kompletnie mu to nie przeszkadzało. Mimo że treningi były ciężkie i potrafiły sprawić, że wlekł się do szatni na drżących nogach, mimo że niemal wszystkie zajęcia prócz tych ruchowych były dla niego mową-trawą, mimo bieganiny od akademii do pracy, z pracy do szpitala, ze szpitala do domu… To był szczęśliwy. Naprawdę, naprawdę był wtedy szczęśliwy, co od choroby matki raczej mu się nie zdarzało. Zresztą mama, która podzielała jego entuzjazm i wysłuchiwała wszystkie tyrady od tych pełnych radości do skrajnego wkurzenia, sprawiała, że tym bardziej parł naprzód.
Kagamiego nie specjalnie pochłaniały zajęcia teoretyczne i metodyki sportu, zdecydowanie bardziej skupiał swoją uwagę na tych wymagających siły fizycznej. Chociaż ten balet… Ku zgrozie wszystkich mężczyzn w ich naprawdę licznej grupie w planie zajęć widniały elementy baletu i mimo że każdy przysięgał na swoją męską dumę, że nigdy w życiu nie będzie kręcił żadnych piruetów w trykotach… Z trenerami nie było żartów, potrafili przekonać każdego. I tak ponad setka facetów w każdy piątek o trzynastej na wypożyczonej sali od sekcji baletowej ćwiczyła… balet. Chwała wszystkim bogom, że obeszło się bez trykotów. Niemniej każdy z nich czuł się jak jakiś pieprzony, niezgrabny słoń w składzie porcelany i chociaż sytuacja aż prosiła się, by ponabijać się z innych, jak próbują wyglądać lekko i zwiewnie jak baletnice, to każdy z nich był tak zażenowany tym, co mieli robić, że były to jedyne zajęcia, które odbywały się bez testosteronowych przepychanek. Zresztą trenerzy prowadzący te zajęcia jasno dawali do zrozumienia, że ich przedmiotu nie należy lekceważyć i jest bardzo istotny w poprawie koordynacji, której, jak ciągle wypominali, wielu brakuje. To naprawdę skutecznie zamykało wszystkim gęby i skupiali się na modlitwach, by te dwie godziny minęły jak najszybciej.
- Nienawidzę tych pieprzonych zajęć, czuję się jak jakaś baba, do cholery – prychnął jeden z chłopaków, gdy opuszczali salę, udając się do szatni. Tego typu zdanie pojawiało się w każdy wtorek co najmniej… z milion razy i wszyscy tylko ponuro kiwali głowami za każdym razem, gdy padało.
- Hej! Hej! – Niski blondyn stanął  na ławce, żeby było go lepiej słuchać. – W piętek po zajęciach organizujemy imprezę w akademiku! Wstęp wolny z własnym wkładem!
Po tym ogłoszeniu entuzjazm zdecydowanie wzrósł, w każdym razie balet odszedł w niepamięć.
- Wybieracie się? – spytał Takada Chouzo, jeden z członków sekcji koszykarskiej, z którym Kagami zdążył się już zakolegować.
Teraz zamyślił się nad pytaniem. Właściwie od rozpoczęcia zajęć nie miał czasu na żadne rozrywki, jego „grafik” był mocno napięty. Fakt, udało mu się parę razy wynaleźć chwilę, by wyskoczyć z chłopakami z sekcji na piwo, ale wszystkie większe imprezy odpuszczał sobie jak do tej pory. Ale teraz…
- W sumie czemu nie – mruknął, co zostało przyjęte z entuzjazmem. Nie miał za wiele czasu, żeby rozprawiać z chłopakami o imprezie, więc obiecując, że się zdzwonią, jako jeden z pierwszych opuścił szatnię.
Mama, do której udał się w przerwie między zajęciami, była zadowolona, że w końcu gdzieś się wybiera ze znajomymi. Nie podobało jej się, że jej syn spędza czas w ciągłej bieganinie między uczelnią, szpitalem, pracą i domem, odmawiając sobie wszelkich rozrywek typowych dla młodych ludzi. Taiga w sumie niczego szczególnego nie żałował, dużo bardziej wolał spędzać czas z matką, która, wydawało mu się, w ostatnim czasie jakby schudła i postarzała się o kilka lat. Lecz każde jego pytanie ignorowała i fukała na niego karcąco, że nic nie jest, więc przestał pytać.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej spokojnej, śpiącej twarzy z lekkim uśmiechem, który szybko znikał im bardziej widział, jak choroba niszczyła jego matkę. Westchnął krótko, wstając i pozostawiwszy na jej szafce małego, papierowego żurawia, wyszedł, pozwalając jej w spokoju odpocząć.
Pomagając staruszce w uporaniu się z windą rozmyślał, czy naprawdę na ochotę na jakiekolwiek imprezy. Rozmyślał o tym nawet, jak pomagał kobiecince zlokalizować przystanek i autobus, którym powinna pojechać, by trafiła tam gdzie chciała. Stwierdził w końcu, że jeżeli nie pójdzie, matka się na niego wkurzy, więc koniec końców w piątek wieczorem wylądował w domu studenckim, który aż drżał w posadach od głośniej muzyki i hałasu. W sumie nie było tak źle, szybko odnalazł się z kolegami z sekcji, z którymi zaśmiewał się z innych studentów wyprawiających naprawdę dziwne rzeczy pod wpływem procentów. Największa atrakcją były rzecz jasna dziewczyny, których w całej akademii sportowej było niewiele, a tutaj nagle było ich tyle, że wszyscy zdawali się głupieć jeszcze bardziej niż normalnie. Ciekawe skąd ich tyle wytrzasnęli.
- Stoisz w przejściu, Bakagami.
Taiga wyrwał się z małego zagapienia na śliczną blondynkę słysząc pełne zniecierpliwienia stwierdzenia. Opuścił butelkę z piwem, które zamarła w jego dłoni w połowie drogi do ust, gdy zauważył dziewczynę i spojrzał na Aomine.
- No i? – burknął, upijając w końcu łyk piwa.
- No i jak chcesz, to cię przestawię, ale nie obiecuję, że nie będzie bolało – prychnął.
- Zawsze możesz spróbować – parsknął, robiąc mu jednak miejsce. – Co się w ogóle stało, że wielki pan Aomine uświetnił tę imprezę swoją obecnością.
- To takie dziwne? – Uniósł ironicznie brew, opierając się ramieniem o ścianę i upijając swoje piwo.
- No raczej – mruknął. Aomine raczej nie był towarzyskim typem, bywał na imprezach równie rzadko jak Taiga, dlatego tak zaskakująca była jego obecność.
- Niektórzy nie mają czasu, żeby marnować go na tego typu rozrywki.
- Taa, coś o tym wiem – burknął do siebie, gapiąc się jak jego śliczna blondynka kieruje się do wyjścia z gościem z sekcji piłkarskiej. Eech…
- Nie masz czego żałować.
Spojrzał na Aomine, który jak się okazało, przyglądał się mu cały czas.
- To już trzeci facet, z którym wychodzi, jeszcze byś jakiegoś parcha złapał. – Jego usta wykrzywił kpiący uśmieszek.
- Taaa? Czyżbyś był jednym z tych trzech? – Tym razem to on uniósł brew z drwiną.
Daiki parsknął wyraźnie rozbawiony.
- Byle czego nie tykam, ale ty rób co chcesz, Baaakagami. – Uderzył spodem butelki w jego butelkę i odszedł, ignorując kompletnie Kagamiego, który puścił do niego wiązankę przekleństw, gdy jego piwo wystartowało ze szkła.
Taiga wbił wkurwione spojrzenie w plecy odchodzącego Aomine, strzepując piwo z palców. Jak on go nie znosił.



###
A broken mess,
 just scattered pieces of who I am
I tried so hard
Thought I could do this on my own
I've lost so much along the way

###


Kagamiemu tygodnie mijały jak zaklęte, jeden za drugim, w coraz większym pośpiechu. Dzielił czas między pracę i coraz większą ilość na uczelni, ale nie narzekał. Lubił działanie. Jednak chyba przez to przegapił coś istotnego. Przestał dostrzegać to, co powinien dostrzec już dawno i uświadomić sobie co to. Ale życie nie znosi próżni tak samo jak nie znosi przewlekłego szczęścia. Odwieczna zasada świata – jeżeli coś ma się schrzanić, to prędzej czy później się schrzani, bez względu na to, czy człowiek jest przygotowany czy nie.
Tamtego dnia lało jak z cebra i nawet mimo parasola jego rękawy i nogawki spodni  były kompletnie przemoczone. Myślałby kto, że nadeszła pora deszczowa.
Piętą zatrzasnął za sobą drzwi, kładąc parasol na podłodze i od razu ściągając przemoczoną bluzę. Dopiero gdy opuścił łazienkę, Kagami zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w buty ojca leżące w holu.
- Tato?
- Taiga. Chodź na chwilę.
Przez chwilę stał w miejscu i nie wiedział dlaczego żołądek ścisnął mu się spazmatycznie. Nie mieli z ojcem nigdy jakiegoś genialnego kontaktu, obaj byli milczącymi typami, jednak jeszcze nigdy nie czuł takiej obawy przed stanięciem z ojcem oko w oko. Jak małe dziecko, które coś spsociło. Z tym, że on już nie psocił i nie był małym dzieckiem. Dreszcz, który go przebiegł nie miał nic wspólnego z tym, że było zimno. Po prostu… ogarnęły go złe przeczucia. Z trudem zmusił się, by ruszyć z miejsca, mając świadomość, że coś wyje mu alarmująco gdzieś w tyle głowy.
Ojciec siedział w fotelu z łokciami wspartymi na udach. Taiga z wahaniem skierował się w jego stronę, czując dziwną ciężkość w całym ciele.
Znał ten wyraz twarzy.
- Usiądź – wychrypiał mężczyzna, a chłopak jak na autopilocie opadł na kanapę naprzeciwko.
Ojciec zmagał się ze sobą; Kagami to widział, widział, jak ojciec chce mu coś powiedzieć i nawet wiedział, czuł, co to ma być. Potworna, odrętwiająca niemoc spłynęła po całym jego ciele, jakby ktoś wylał mu na czubek głowy lodowatą wodę.
Nie. Nie.
- Taiga…
Nie. Nie mów tego. Po prostu tego nie mów.
- Wracam ze szpitala.
Nie, nie, nie. Proszę, nic nie mów, nic.
- Mama… Mama odeszła – wyrzucił z siebie, chowając twarz w dłoniach.
Kagami siedział, patrząc na ojca bezmyślnie, jakby ktoś uderzył go ciężkim obuchem w głowę. Cisza aż dzwoniła w uszach. Czuł i niemal słyszał, jak wszystko w jego środku, jak wszystko w jego wnętrzu kruszy się. Łamie. Rozpada.
W jego głowie jak echo huczały słowa, że odeszła. Odeszła. Jego mama odeszła. Już jej nie ma. Po prostu tak z dnia na dzień jej nie ma.
Nie ma.
Podniósł się, czując, że kręci mu się w głowie, że żołądek ma… Że żołądek, że wszystkie wnętrzności zniknęły. Że nic już w nim nie ma. Nic. Oszołamiająca, brzęcząca w uszach pustka.
- Taiga…
Nawet nie usłyszał ojca. Nie słyszał nic. Wsunął stopy w wilgotne buty, zabrał piłkę i wyszedł. Na zewnątrz ulewa wściekle siekała chodniki, ulice, domy… Kagami szedł przed siebie nie czując nic. Nie czując żadnego zimna lodowatego deszczu, obijając się o spieszących się ludzi, którzy oglądali się za nim w zdumieniu. A on szedł i szedł, i przyspieszał, aż w końcu gnał przed siebie jakby ktoś go gonił.
Wpadł na boisko dysząc ciężko. Dłonią wytarł mokrą twarz i na sztywnych, jakby zmartwiałych nogach podszedł do kosza. Nie słychać było nic prócz jednostajnego szumu deszczu. Nawet uderzenia piłki o podłoże zniknęły w tym szumie.
A Kagami grał. Grał i grał, rzucając piłkę do kosza raz po raz. Jeden wsad, dugi, trzeci czwarty. Rzut. Pierwszy, drugi, trzeci… Wsad. Krok, krok, wyskok, wsad.
Coraz szybciej, coraz mocniej. I mocniej, i jeszcze mocniej, i jeszcze bardziej…
Poślizgnął się na mokrym boisku omal się nie przewracając. Piłka wyleciała z jego rąk. Oddychając ciężko złapał ją i rzucił ją z całej siły w kierunku kosza. Odbiła się ze stłumionym przez deszcz hukiem od tablicy i poleciała z powrotem. Złapał i rzucił ją ponownie. Z całej siły. Z całej siły jaką tylko posiadał. Rzucił jeszcze raz i jeszcze raz, a gdy ledwie mógł złapać oddech kopnął ją, a piłka odbiła się od siatki. Zagryzając z całej siły wargi, kopnął jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze... Piłka przeleciała nad ogrodzeniem, a Kagami opadł na kolana oddychając z trudem. Oparł czoło na drżących jak w febrze rękach pozwalając, by deszcz bezlitośnie chłostał jego plecy. Wszczepił palce we włosy, nie mogąc zapanować nad szarpiącym jego gardłem szlochem.
To takie nic. To życie to takie kompletnie, bezwartościowe nic.
Łapał powietrze, jak ryba wyjęta z wody, lecz jego płuca zamknęły się, zatkały, stało się z nimi coś złego, nie mógł oddychać. Łapczywymi wdechami próbował pochwycić trochę tlenu, lecz nie potrafił. Nic już nie potrafił, kompletnie nic. Nawet oddychać. Nic, kompletnie nic. Spazmatyczny oddech sprawiał, że obraz zachodził mu mgłą, dwoił się i troił, ciśnienie szumiało w uszach.
Życie to nic. Nic, nic, nic. Kompletne, nic nie znaczące nic…
Trząsł się cały, nie mogąc zmusić swoich płuc, by z nim współpracowały, a obraz przed oczami rozmywał mu się coraz bardziej. Świetliste koła tańcowały i obijały się od siebie, były jak kolorowe… bańki…  kręciły się… i pryskały…. znikały, jak…

_________
H.: Nie sprawdzałam błędów, bo normalnie nie mam siły, to niskie ciśnienie mnie normalnie usypia, aż się dziwie, że w ogóle dokończyłam ten rozdział dzisiaj q,q A przy okazji płakam, że robię Kagamiemu taką krzywdę, biedactwooo *głasku głasku* ;////; A Wy co sądzicieeee? Ktoś ciekawy dalszej opowieści Taigi? ^^

niedziela, 25 stycznia 2015

05. Pójdę tylko tam, gdzie poprowadzi moje serce. [AoKise]



PART V


Więcej nie wiem i nie pytaj mnie o to już,
czy w ogóle cokolwiek
i czy między nami jest magiczne coś tam


- Nie.
- Ale jak to nie? Kasamatsuuuuuu!
Yukio skrzywił się, gdy Kise uderzył w wysokie tony zgrozy.
- Po prostu nie.
Kise z mieszaniną żałości i rozczarowania gapił się na przyjaciela, który porządkował dokumenty na swoim biurku. Ale… Ale… Ale jak to nie? Przecież jemu się nie mówi nie, a już zwłaszcza jak tak pięknie prosi niemal na kolanach.
- Proszę.
- Nie.
- Bardzo proszę.
- Nie. Idź sobie, Kise, mam dużo pracy.
- Ale ja cię naprawdę proszę! – jęknął, zsuwając się po fotelu, na którym siedział.
- Powiedziałem to wystarczającą ilość raz, ale powiem jeszcze raz. – Kasamatsu wbił zirytowane spojrzenie w Ryoutę. – NIE!
- Ale… Ale dlaczego?
- Bo to, o co prosisz jest po prostu niedorzeczne – westchnął. Kise potrafił być tak niesamowicie upierdliwy…
- To nie jest niedorzeczne! – oburzył się święcie.
Yukio spojrzał na niego ze znużeniem.
- Kise, bądź ze sobą szczery – to jest cholernie niedorzeczne.
Ryouta nadął policzki z oburzenia, patrząc z wyraźną złością na krzątającego się po gabinecie mężczyznę.
- Dlaczego uważasz zakaz zbliżania się dla prześladowcy za niedorzeczny? – spytał z urazą, zakładając ręce na piersi.
- Bo nikt cię nie prześladuje – wyjaśnił cierpliwie, nawet na niego nie patrząc. – Chociażby z tego powodu.
- Prześladuje.
- Nie.
- Tak.
- Nie zachowuj się jak dzieciak – prychnął, a Kise nachmurzył się jeszcze bardziej. – A tak po prawdzie to obaj moglibyście się przestać zachowywać jak sześcioletnie smarkacze.
- Ja się nie zachowuje jak smarkacz – burknął.
- Oczywiście, że nie – parsknął, kręcąc głową ze zniecierpliwieniem.
- A on mnie prześladuje – dodał, cedząc słowa przez zęby. – A ty jesteś prawnikiem. I moim przyjacielem. I przychodzę do ciebie, żebyś mi pomógł, dlaczego nie chcesz się zachować jak prawnik i pomóc człowiekowi w potrzebie?
- Nie jestem matką miłosierdzia, do licha.
- Mam ci zapłacić? – Uniósł pytająco brew.
Kasamatsu westchnął ciężko, opadając na swój fotel.
- Dobrze wiesz, że nie musisz mi płacić – powiedział spokojnie. – Ale Kise, to, co ode mnie żądasz jest absurdalne.
- Przecież ja tylko chcę, żebyś załatwił mi zakaz zbliżania – wyburczał obrażony.
- Dla niewinnego człowieka!
- Dla prześladowcy – powiedział twardo, wbijając wkurzone spojrzenie w Yukio.
- Kise…
- On mnie prześladuje! Nachodzi! – Ryouta poderwał się, siadając na samym skraju fotela. – Rozumiesz to? On jest… on jest wszędzie, absolutnie wszędzie!
- Macie w końcu tych samych znajomych. – Kasamatsu uniósł sceptycznie brew, patrząc jak Kise zaczyna się rozkręcać w tym swoim całym nieszczęściu.
- Ty niczego nie rozumiesz! – Ryou jęknął skrajnie sfrustrowany, opadając w powrotem na fotel. – Mam dość spotykania go w każdym miejscu, do którego się wybiorę, po kilkanaście razy dziennie.
Yukio oparł czoło na dłoni, wzdychając po nosem.
- Może po prostu przestań wychodzić z domu? – mruknął.
- Mam się dać zamknąć we własnym mieszkaniu?! Czyś ty oszalał? W życiu! Po resztą ja mam pracę, zobowiązania!
- A do tego nie umiesz siedzieć sam w domu…
- To też! Kasamatsu, ja chcę moje spokojne życie z powrotem, bez nawiedzonych idiotów prześladujących mnie na każdym kroku. Czuję się… czuję się… jak cholerne, zaszczute zwierzę! I kompletnie mi się to nie podoba!
Kasamatsu westchnął chyba po raz tysięczny, odkąd Kise pojawił się w jego gabinecie. Co jak co, ale musiał Aomine przyznać jedno - cholernik wiedział, co robi. A przynajmniej wiedział, jak zaganiać Kise w kozi róg.
Yukio czuł w tyle czaszki tępe pulsowanie, które niechybnie świadczyło o tym, że zbliża się migrena wielkości przynajmniej całej Azji. Spojrzał zirytowany na perorującego w dalszym ciągu z wielkim zaangażowaniem Ryoutę i uznał, że jego cierpliwość osiągnęła swój limit.
- Dość. – Podniósł się gwałtownie z fotela.
Kise umilkł pospiesznie, mrugając zdezorientowany powiekami.
- Dość, dość, dość – wyrecytował jak mantrę, zamykając oczy. – Nie dam ci żadnego zakazu zbliżania, bo nie ma do niego żadnych podstaw. Nie, Kise – powiedział stanowczo, gdy Ryouta już otwierał buzię, żeby się oburzyć. Zmierzył go wkurzonym spojrzeniem. – Ty – wycelował w niego palcem – masz się w tej chwili uspokoić i przestać zachowywać jak dziecko. Dajesz się mu podejść jak kompletny leszcz, a jemu o to chodzi. Jeżeli ci na nim nie zależy, to skończ jego temat, przestań o nim myśleć, wściekać się i dawać mu dowody, że ma rację. Bo robisz wszystko, żeby miał i przeczysz własnym zeznaniom. Skoro Aomine nic cię nie obchodzi, to zacznij się, do cholery, zachowywać, jakby nic cię nie obchodził. Skończyłem. A teraz, do licha, zmiataj stąd, bo mam dużo pracy i nie zamierzam dalej marnować czasu na twoje bezsensowne jęczenie.
Kise patrzył na niego z ponurym wyrazem twarzy.
- Jesteś najgorszym przyjacielem adwokatem na świecie.

~~*~~

Kasamatsu dobrze się mówiło – stwierdził w myślach Kise, gdy opuścił kancelarię przyjaciela i wyszedł na zewnątrz. Przez dłuższą chwilę wymyślał mu w duchu, wlekąc się przed siebie i nawet sypiący śnieg i mróz nie powodował w nim takiej złości jak ten cholerny typ zwany jego przyjacielem.
Zachowuj się jak dorosły, olej, daj sobie spokój, bądź poważny… To tylko głupie gadanie, które dodatkowo wyprowadzało go z równowagi. To nie jest… To nie jest takie łatwe! Zwłaszcza, jak ktoś się na człowieka uwziął i był naprawdę wszędzie. Kise czasami zastanawiał się, czy jak otworzy lodówkę albo podniesie klapę od muszli klozetowej to Aomine też tam będzie. Biorąc pod uwagę, że był wszędzie, gdzie mężczyzna tylko się ruszył, było to wielce prawdopodobne.
Wszedł na zatłoczonego autobusu, mając wrażenie, że dźwiga na ramionach jakiś wielki, ciężki i ponury ciężar.
Ryouta naprawdę miał dość spotykania Aomine na każdym kroku. Nie wiedział, co ten chce tym osiągnąć, ale jeżeli chciał wpędzić Kise w nerwicę to szło mu całkiem nieźle. Jeszcze nigdy, w całym swoim życiu modela i gwiazdy okładek, nie czuł się tak… gnębiony. Przyjaciele przyjaciółmi, mieli ich wielu wspólnych, ale do diabła, miał czasem wrażenie, że Daiki zna jego pełny grafik - co, gdzie i z kim robi danego dnia.
Kise nie ukrywał przed sobą, że pojawienie się Aomine wywarło na nim wrażenie. Był zbyt… ach, dojrzały, by oszukiwać samego siebie, chociaż bardzo by chciał. Bo może i wstrząsnęła nim obecność byłego partnera, to naprawdę, tak naprawdę nie chciał się już w nic wikłać z osobą, która kiedyś złamała jego serce i nawet się nie obejrzała. Nie był masochistą i gdy tylko mógł, ograniczał wszystko, co mogło mu w jakikolwiek sposób robić krzywdę. I to właśnie dlatego z nikim nie był, dlatego wszystkie jego znajomości były tyko przelotne, dlatego dezerterował za każdym razem, gdy ktoś chciał od niego czegoś poważniejszego. Za nic nie wystawiłby się na podobne zranienie, którego już kiedyś doświadczył. A obecność Aomine… Jego obecność sprawiała, że Kise panikował. Był zły, ba, był wściekły i rozgoryczony, ale przede wszystkim pod tym wszystkim czaił się strach. Że będzie słaby, że Daiki znowu namiesza w jego życiu i zniknie tak samo jak kiedyś. A tego nie chciał. Za nic.
Wyszedł z autobusu i przez chwilę stał na przystanku, gapiąc się bez celu na ludzi wchodzących i wychodzących z pojazdu. Czuł się, jakby miał jakiegoś gigantycznego moralniaka, do licha. Prychając na siebie ruszył do najbliższego supermarketu uznając, że trzeba po prostu zastosować stare, sprawdzone lekarstwo na wszystko. Dzisiejszy dzień zdecydowanie się o to prosił.
Wszedł do sklepu, zabierając ze sobą koszyk, pogrążony w ponurych myślach, które, był o tym święcie przekonany, odbijały się też na jego twarzy. Po drodze jak na automacie wrzucał do koszyka wszystko to, co wiedział, że brakuje w jego lodówce.
Do licha, chyba poważnie powinien zacząć słuchać tego, co mówi Kasamatsu. Przecież oszaleje, jak będzie tyle myślał o tym dupku, a przecież za wszelką cenę nie chciał o nim myśleć, a przecież i tak myśli i… Cholera. Jak ma pokazać, że ma go w dupie, to przede wszystkim naprawdę powinien się zachowywać, jakby go to nic nie obchodziło. Jak będzie tak robić, to ten w końcu opuści. Przecież Kise nie chciał mieć z nim nic wspólnego, więc po prostu powinien być silny i stanowczy, i niewzruszony, a najlepiej to zachować pełną obojętność. Albo nie, jeszcze lepiej, powinien być po prostu… neutralny. Obojętność może prowokować do dociekania, a tego Kise z nic nie chciał. Chciał po prostu, żeby jego życie wróciło do normalności, chciał…
- Yo.
Oderwał spojrzenie od mleka, które trzymał już od dłużej chwili w ręce i spojrzał na stojącego koło niego mężczyznę. Już… już nawet nie powinien się dziwić, że spośród setki sklepów w okolicy Aomine był właśnie teraz, właśnie w tym samym sklepie co on.
Gdy nic nie mówił, Daiki uniósł brew i spojrzał na trzymane przez Kise mleko, po czym znowu przeniósł spojrzenie na Ryou.
- To mleko zrobiło ci jakąś krzywdę? – spytał z zaciekawieniem.
Kise również popatrzył na mleko w butelce, które ściskał, a następnie z powrotem na Aomine
- Co? – spytał głupio.
- Pytam, czy to mleko zrobiło ci jakąś krzywdę – powtórzył, wyglądając, jakby miał wielką ochotę parsknąć wyjątkowo ironicznym śmiechem. – Krzywisz się do niego już od kilku minut i zastanawia mnie, co ci zrobiło. Nie ta marka?
Kpina w głowie Aomine była tak wyraźna, że Kise odruchowo się naburmuszył. Jak zawsze, gdy Daiki się z niego nabijał.
- Sprawdzam datę ważności – wycedził przez zęby.
- Nie wiedziałem, że do tego trzeba mieć minę seryjnego zabójcy. – Tym razem otwarcie parsknął śmiechem, co tylko wkurzyło Ryoutę, który już sto razy zdążył zapomnieć, co sobie postanowił.
- Nie twoja sprawa, co robię z mlekiem – prychnął, wkładając nieszczęsną butelkę do koszyka i ruszając z miejsca. Ku jego rosnącej irytacji, Daiki podążył za nim.
- Jest tu milion innych sklepów, dlaczego jesteś akurat w tym? – burknął, kierując się do działu, dla którego tak właściwie tutaj przyszedł.
- Mieszkam w pobliżu. – Wzruszył ramionami, wrzucając coś z grzechotem do koszyka.
Kise zatrzymał się raptownie i obejrzał za siebie, wbijając w Aomine ciężkie, ponure spojrzenie.
- Słucham?
- Co?
- Gdzie niby mieszkasz?
- W pobliżu. – Kącik ust Aomine powędrował do góry.
- Jak daleko jest to w pobliżu? – spytał z naciskiem, gromiąc go spojrzeniem.
- Po drugiej stronie ulicy. – Wskazał kciukiem za siebie.
Kise zaklął szpetnie w myślach, obracając się na pięcie i stanowczo idąc do działu z alkoholem. Nie. No nie, on po prostu musiał się dzisiaj napić. Wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały, że Kise Ryouta musi się dzisiaj uchlać.
- Nie mogłeś znaleźć sobie mieszkania gdzieś indziej? – spytał nieprzyjemnym tonem, gdy Aomine w dalszym ciągu za nim podążał. Kise doskonale wiedział, że po drugiej stronie ulicy oznacza naprzeciwko jego własnego mieszkania.
- Niespecjalnie, lubię tę okolicę.
- Oczywiście – warknął pod nosem, zatrzymując się przed półkami z alkoholem.
- Zawsze mi się tu podobało. – Wzruszył ramionami, przyglądając się jak Kise wybiera alkohol. – Pijesz w środku tygodnia?
- A co ci niby do tego? – warknął, kucając, żeby lepiej przyjrzeć się ofercie win. I co z tego, że tanie i ze supermarketu. Ważne, że poniewierały nie gorzej niż te z górnej półki. Zmora, jaką był Aomine, nie zasługiwała, żeby zapijać ją jakimś wytrawnym trunkiem.
- Nic, zastanawia mnie tylko od kiedy jesteś alkoholikiem – parsknął.
- Od zawsze – odwarknął, wkładając dwie butelki jakiegoś cienkiego wina do koszyka, byle jak najszybciej pozbyć się towarzystwa Aomine. Po chwili wahania sięgnął po jeszcze jedną butelkę i ruszył do kasy. W pełni świadomy tego, że ktoś depta mu po piętach.
- Nie żebym się wtrącał, ale zrobiłeś się cholernie nerwowy – zauważył Daiki, kompletnie ignorując fakt, że Kise całym sobą dawał mu do zrozumienia, że nie ma ochoty na jakiekolwiek rozmowy.
- Ciekawe czyja to wina – wyburczał pod nosem, pochodząc do kasy i wykładając swoje zakupy, ciesząc się, że będzie miał wreszcie okazję, żeby pozbyć się Aomine. Ale przeliczył się. Z rosnącą rozpaczą zauważył jak mężczyzna odbiera paragon stojąc przy innej kasie i wyraźnie czeka aż Kise zapłaci za swoje zakupy.
No kurwa nooooo…
Burcząc podziękowanie do kasjerki zabrał swoje siatki i nie zaszczycając Aomine spojrzeniem, wyszedł ze sklepu. Daiki w milczeniu szedł o krok za nim, a w Kise narastało uczucie bycia gonionym i tylko naprawdę silną wolą zmusił się, by nie zacząć biec.
- Może chcesz, żebym…
- Nie – przerwał mu twardo Ryouta, nie zwracając nawet uwagi na zmarszczone brwi Aomine.
- Nie skończyłem nawet mówić – powiedział chłodno.
- Ale ja mówię „nie” – odpowiedział, zatrzymując się i szukając po kieszeniach kluczy do klatki od bloku. – I możesz mi dać w końcu święty spokój?
- Nie.
Kise gapił się przez chwilę bez słowa na Aomine, który również się w niego wpatrywał ze spokojem ale i uporem w oczach. Cholerny Daiki, gdy sobie coś ubzdurał zawsze tak było.
- Dlaczego, do licha, nie chcesz dać mi spokoju? – jęknął w końcu Ryouta, mając ochotę tupać nogami z frustracji, która w nim rosła. – Dlaczego, do cholery, tutaj mieszkasz? Dlaczego jesteś wszędzie tam, gdzie ja, czy ty nie pracujesz, kurna? Nie możesz zająć się sobą, a mnie zostawić w świętym spokoju?
- Nie – odpowiedział ponownie Aomine i Kise miał wrażenie, że westchnął cicho. – Już ci mówiłem, że cię odzyskam – Ryouta z kolejnym jękiem wywrócił oczami – a mieszkam tutaj, bo lubię tę okolicę.
- Ale dlaczego to miasto? Dlaczego się stąd nie wyniesiesz gdziekolwiek, gdzie do tej pory mieszkałeś? – Tupnął w końcu wściekle nogą.
- Bo dostałem tu przydział, będę tutaj pracować. – Wzruszył ramionami.
- Pracować… Jaki przydział? – Kise popatrzył na niego jak na głupka.
- Dostałem przydział do tutejszej komendy – wyjaśnił.
- Jesteś policjantem? – Wybałuszył na niego oczy, kompletnie zaskoczony. Nie miał o tym zielonego pojęcia…
- Tak wyszło – mruknął, po raz kolejny wzruszając ramionami, a Kise nie umknął cień, który przebiegł przez jego twarz.
- Kurwaaaa! – jęknął, obracając się na pięcie i pospiesznie maszerując do klatki. Nie miał pojęcia, dlaczego cały pieprzony świat tak się na nim uwziął ani czym sobie do jasnej cholery na to zasłużył. Ale wiedział jedno, miał już wszystkiego serdecznie dość, a już zwłaszcza tego, że wszyscy głupi bogowie postanowili sobie z niego bardzo paskudnie zakpić.
Aomine bez słowa gapił się, jak Kise zatrzaskuje z hukiem drzwi i wzniósł oczy do nieba. Z tym głupkiem wiecznie były same problemy.
Odwrócił się, idąc na pasy, by dostać się do własnego mieszkania, które wynajął kilka dni temu. I owszem, to że mieszkał tu Kise było jednym z ważniejszych powodów, dlaczego zamieszkał właśnie w tym miejscu. Dobrze, że Ryouta nie miał pojęcia, że o przeniesienie właśnie do tego miasta postarał się sam Aomine. Miał wrażenie, że Kise raczej nie spodobałaby się ta wiedza.

~~*~~

Kise dolał sobie wina do kieliszka rozglądając się za telefonem, który wygrywał skoczną melodyjkę. Zabrał swoje wino ze sobą, kierując się po komórkę do kuchni, wypijając niemal cały kieliszek do dna. Naprawdę miał ochotę się po prostu spić, przestać myśleć o Aomine i trząść się na każde wspomnienie o nim. Pragnął w końcu błogiego spokoju. Czy to tak wiele, do cholery? Nigdy nie posądzał się o bycie aż takim grzesznikiem, by bogowie musieli jakoś wyjątkowo go karać i dawać mu tak szybko pokutę.
Spojrzał na telefon, który sygnalizował nową wiadomość. Satsuki pisała, że w sobotę wszyscy wychodzę na imprezę i osobiście zadbała, by każdy mógł być i Kise też się nie wykręci, bo ona dobrze wie, że wylatuje dopiero w środę.
Ryouta zerknął na kalendarz wiszący na lodówce. Środa zaznaczona była zielonym kółkiem, które informowała, że tego dnia Kise wylatuje. Tym razem leciał na Karaiby, do jednego z jego najbardziej ulubionych miejsc. Cudowny, tropikalny Barbados, Kuba, Jamajka… Naprawdę lubił tam latać. Co prawda zawsze czekało do kilka kursów między Karaibami a Ameryką Łacińską, by potem w końcu wylądować na Hawajach, gdzie zawsze miał kilka dni dla siebie i mógł je spędzić w czyimś towarzystwie. I Kise naprawdę, naprawdę cholernie tego potrzebował. A już zwłaszcza tego, by ktoś mu pomógł wyrzucić z głowy Aomine Daikiego.

______________
Jamal - Bomba

H.: Przepraszam, że trzeba było tyle czekać na nowy rozdział. <3 I ile ktoś jeszcze czeka. ^^””” Niestety wena strasznie kapryśna, ale ostatnio przykleiła mi się coś do aokisów, więc może w końcu poświęcę im więcej uwagi. Co prawda czuję się trochę jakby pisała ich po raz pierwszy i nie wiem, czy wychodzą mi tak jak powinni i czy Kise czasem nie histeryzuję zbyt jak baba, no ale no. X””D Także mój prezent urodzinowy dla Was, postaram się o kolejną część w niedługim czasie. :D