Alibaba obudził się, gdy promienie słońca
podrażniły go w oczy, przebijając się przez niezbyt szczelnie zasunięte
zasłony. Przez chwilę cieszył się leniwą błogością, jaka pozostała jeszcze po
śnie, jednak im sprawniej zaczynał pracować jego mózg, tym mniej pozostawało z
tego przyjemnego rozleniwienia. Przekręcił się na plecy, zasłaniając oczy
ramieniem.
Był takim kretynem…
Czuł, że jego kac moralny zaczynał się
rozrastać do rozmiaru co najmniej dwóch kontynentów. A to wszystko przez tego
cholernego Kouena, który niczego tak nie potrafił, jak mieszać w biednej głowie
Alibaby. Na samo wspomnienie wczorajszego wieczoru, miał ochotę popełnić
rytualne samobójstwo. Przez całe spotkanie Kouen zachowywał się jak nie on i
chociaż Alibaba miał pewność, że mężczyzna robi to z pełną przekory
premedytacją, to i tak był bliski załamania nerwowego. Naprawdę szczerze się
cieszył, że Kouen nie kazał się karmić tym cholernym jedzeniem, które zamówił,
bo Alibaba jak nic by sobie coś zrobił. Co z tego, że i tak całe to jedzenie
zostało wepchnięte właśnie w niego, a Kouen nie tknął niczego, prócz może dwóch
łyków swojej whisky. Alibaba usilnie starał się nie denerwować, a przede
wszystkim nadto się nie rozgadywać, gdy Kouen o coś pytał, by mężczyzna miał
pełną świadomość tego, jak bardzo Alibaba nie chce przebywać w jego
towarzystwie. Kouen okazał się gruboskórny, jak mało która osoba i albo nie
dostrzegał wszystkich tych zabiegów Alibaby, albo po prostu (co było wysoce
prawdopodobne) ignorował je z gracją Judala ignorującego wszystkich ludzi
niegodnych jego towarzystwa.
W tym wszystkim była jedna rzecz, która
Alibabę cieszyła, a mianowicie, że był piątek, a w piątki było najwięcej
pracowników i nie musieli spędzać wiele godzin w klubie, więc męczył się z
Kouenem aż i tylko cztery godziny. Cztery najgorsze godziny w życiu Alibaby,
dla ścisłości. Jeżeli ktoś myślał, że po tym wszystkim uwolni się od
niechcianego towarzystwa, był naiwniakiem. Takim naiwniakiem był sam Alibaba,
który naprawdę wierzył, że po tym, co mu Kouen urządził, będzie mógł bez
przeszkód wrócić do domu.
O słodki Salomonie, czemu nie oświecasz
mądrością swoje dzieci, tylko zostawiasz je na pastwę głupoty?
Jak każdego wieczoru w ostatnim czasie i
tym razem opuścił klub bocznym wyjściem, mając przeczucie, że skoro i tak Kouen
był w klubie, to całkiem możliwe, że czeka na niego, żeby móc dalej go dręczyć.
Ale aż taki głupi Alibaba nie był i zamierzał umknąć całkowicie niezauważony.
Mało nie zemdlał, gdy otwierając drzwi i
wychodząc na zewnątrz, zarył nosem w czyjąś klatkę piersiową.
Kouen.
O dobrzy bogowie, tylko nie to, tylko nie
to, nie, nie, nie.
- Co ty tu robisz? – wyjąkał, mając szczerą
ochotę usiąść tam, gdzie stał i zacząć krzyczeć.
Kouen posłał mu spojrzenie, jasno pytające,
czy ta kwestia w ogóle wymaga wyjaśniania. No tak. Kochany Judal, a jakże.
Cholerny zdrajca, będzie jeszcze chciał przywłaszczyć sobie nie swoją kanapę,
już mu Alibaba porachuje kości.
Saluja wziął się w garść, unikając
poważnego spojrzenia mężczyzny.
- Czego chcesz? – spytał, starając się, by
jego głos brzmiał chłodno i niespecjalnie zachęcająco. – Spieszę się na
autobus.
- Odwiozę cię – oświadczył Kouen.
Głupi! Głupi Alibaba!
- Tak właściwie to przejdę się na piechotę
– stwierdził. Miał wrażenie, że coś na kształt zniecierpliwionego westchnięcia
opuściło usta Kouena.
Już otwierał buzię, żeby posłać go raz na
zawsze do diabła, gdy Kouen po prostu złapał go za nadgarstek i pociągnął za
sobą.
- Puszczaj mnie! – Alibaba zaparł się
nogami, lecz mężczyzna nic sobie z tego nie zrobił i poprowadził go to
stojącego kawałek dalej samochodu, otwierając drzwi.
- Wsiadaj – polecił z wyjątkowo mrocznym
wyrazem twarzy.
Alibaba zacisnął buntowniczo usta, nie
zamierzając w żadnym razie wsiadać do tego samochodu, z którego już nie umknie.
Kouen szarpnął go i, potykając się o własne nogi, Alibaba wylądował na
skórzanym siedzeniu, a zatrzaskujące się drzwi o mało nie spotkały się z jego
twarzą, gdy zerwał się do ucieczki. Gdy mężczyzna obchodził auto, by wsiąść na
miejsce kierowcy, Saluja odczuwał cholerną ochotę, żeby otworzyć te zasrane
drzwi i po prostu zwiać. Uznał to jednak za szczyt dziecinności i koniec końców
utknął w pojeździe z osobą, z którą najmniej tego pragnął.
Kouen odpalił samochód, a silnik zamruczał
cicho, gotowy do jazdy. Alibaba doskonale wiedział, do czego zdolna jest ta
bestia pod ciężką stopą Kouena, ale naprawdę nie miał ochoty na takie
szaleństwa z wkurzonym Kouenem za kierowcę.
- Piłeś – burknął, zapinając pas tak w
razie, gdyby jednak Renowi zachciało się dzikich szarży.
- Martwisz się o mnie?
- O siebie. Jesteś nienormalny i jeszcze
mnie zabijesz.
Jakby na potwierdzenie jego słów, Kouen
nacisnął mocniej pedał gazu, a samochód niemal wyskoczył z uliczki z głośnym
warkotem silnika. Saluja zaczął rozpaczliwie modlić się w myślach, by Kouen nie
chciał go jednak zabić i żeby wyszedł z tego cało.
- A teraz – zaczął Kouen.
…zabiję cię, Alibabo i nawet sam Salomon ci
nie pomoże. Alibaba Saluja RIP, jego życie było krótkie, ale za to piękne,
uczcijmy go minutą ciszy…
- Powiesz mi, o co chodzi.
Alibaba zacisnął zawzięcie usta, wbijając
spojrzenie w boczną szybę. Dlaczego Kouen po prostu nie rozumiał słowa „nie”?
- Alibaba – ciche warknięcie posłało
delikatny dreszcz po plecach chłopaka. Już miał odpysknąć, żeby nie warczał na
niego jak pies na listonosza, gdy zdał sobie sprawę, że bynajmniej nie kierują
się do jego mieszkania.
- Gdzie jedziemy? Miałeś mnie odwieźć co
domu – odezwał się zirytowany tym, że po raz kolejny ten facet robi, co mu się
podoba, w ogóle nie zważając na innych.
- Odpowiedz na pytanie – polecił twardo.
- Zatrzymaj samochód – odpowiedział
Alibaba, starając się panować nad sobą i swoim głosem.
- Nie.
- Zatrzymaj samochód, Kouen.
- Nie.
- Zatrzymaj ten pieprzony samochód, do
cholery! – wrzasnął.
Z głośnym warknięciem Kouen skręcił
gwałtownie, aż Alibaba uderzył barkiem o drzwi, i zatrzymał się na poboczu.
- O co mi chodzi, o co mi chodzi! – Alibaba
szarpał się z pasami, chcąc jak najszybciej zniknąć z tego samochodu. – Jak nie
wiesz, to twój zasrany problem! Ale powiem ci jak nie rozumiesz. Nie chcę
spędzić całego życia na pieprzeniu się, na zastanawianiu się, o co ci chodzi,
dlaczego ze mną jesteś. Mam już tego powyżej uszu! Nie chcę czuć się jak teraz,
jak jakaś durna, rozhisteryzowana nastolatka tylko dlatego, że potrzebujesz pod
ręką kogoś do stukania! Nie chcę tak, do cholery! – Otworzył gwałtownie drzwi,
wysiadając i zatrzaskując je za sobą z hukiem. Ruszył przed siebie, mając
wrażenie, że emocje rozsadzają go od środka, że… że to za dużo, jak na niego i
jeszcze chwila, a naprawdę wpadnie w histerię. Maszerował ani razu się nie
oglądając. Nie chciał wiedzieć, czy samochód jeszcze tam stoi, czy Kouen może
już odjechał. Chciał… chciał tylko i wyłącznie wrócić do domu, i nie musieć już
nigdy z niego wychodzić.
Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w
mieszkaniu z butelką alkoholu w ręce. Gdy opadł na fotel, nawet nie rozebrawszy
się wcześniej z kurtki, siedzący na kanapie Cassim rzucił mu zdziwione
spojrzenie. Musiał przedstawiać sobą wyjątkowo nędzny widok, bo Cassim nawet
tego nie skomentował, tylko spytał:
- Za co pijemy?
- Za życie, które ma w dupie ludzi –
mruknął, stawiając butelkę na stoliku.
- Aha. – Cassim kiwnął głową, odstawiając
miskę z popcornem i udał się po szklanki.
Alibaba rozpaczliwie myślał, czy da się być
jeszcze bardziej żałosnym od niego samego. Czemu tak właściwie jasno i
spokojnie nie powiedział, o co mu chodzi? Czemu robił z siebie totalnego,
rozchwianego emocjonalnie idiotę, zamiast komunikować jak normalny człowiek?
Zresztą, czy on tak naprawdę wiedział, o co mu chodzi?
Oczywiście, nie chciał i nie zamierzał być
dziwką Kouena, a właśnie ta prawda objawiła mu się najwyraźniej. Był dla Kouena
jak cholerne ruchanie, do którego można przyjść i odejść tuż po. No dobrze,
może i Kouen czasami przyjeżdżał ot tak, ale i tak zawsze kończyło się to w
łóżku, a po wszystkim Kouen po prostu sobie szedł. Alibaba nie chciał być jak
okazjonalny przedmiot w czyimś życiu i wolał to skończyć, nim obecność Kouena
(nawet tak ograniczona jak łóżko) stanie się mu zbyt… niezbędna.
Schował twarz w dłonie, w głębi ducha
czując, że to już się stało, że to już zbyt przywiązał się do kogoś, dla kogo
on sam był tylko pieprzeniem. I chyba to wszystko było takie skomplikowane i
bolesne, bo Kouen nie chciał pozwolić mu odejść, gdy jeszcze Alibaba był w
stanie to zrobić. A ta niebezpieczna granica zbliżała się, teraz uświadomił
sobie to wyraźnie. Spanikował w ostatniej chwili, by móc się z tego wyplątać
bez żadnego uszczerbku. Tylko Kouen zdawał się tego nie pojmować. Przyzwyczajony
do stawiania na swoim, do posiadania tego, czego chce, nie wypuszczał tego,
czym się jeszcze nie znudził. Alibaba źle to rozegrał. Powinien był zniechęcić
do siebie Kouena. To, co zrobił, ta próba natychmiastowego odcięcia się,
sprawiła, że obudził instynkt posiadania, a tacy faceci jak Ren Kouen mieli go
naprawdę silnie rozwinięty. Nikt tak stanowczo i dosadnie nie mówił i nie
manifestował „moje” jak Kouen.
Toś się wpakował, Saluja, po prostu pięknie
wszystko spierdoliłeś. Judal miał rację, jesteś cholernym kretynem.
- Masz.
Alibaba uniósł wzrok, gapiąc się na
wyciągniętą w jego stronę szklankę. Nawet nie zauważył, kiedy Cassim wrócił z
kuchni.
- Coś się stało? - spytał, samemu siadając
na kanapie.
Alibaba wykonał coś pomiędzy wzruszeniem
ramion a zaprzeczeniem, czego Cassim nie skomentował. Przerzucił program w
telewizji na jakieś durne komedie, raz po raz dolewając im alkoholu i tak
minęło im pół nocy.
Leżący w łóżku Alibaba westchnął ciężko,
czując, że kac zaczyna łomotać mu w skroniach. Chwała bogom, że był weekend i
nigdzie nie musiał iść, a za to mógł się dalej nurzać w swojej beznadziejności.
Zwlekł się jednak z łóżka z zamiarem dostarczenia swojemu organizmowi
zasłużonej dawki kofeiny. W kuchni zastał Cassima, który jadł śniadanie,
ożywiony, jakby kilka godzin wcześniej nie pomagał Alibabie zapijać jego
smutków.
Cassim spojrzał na Alibabę, unosząc brew.
- Wyglądasz…
- Błagam cię, nie kończ – westchnął
cierpiętniczo. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak wyglądał, nikt nie
musiał mu tego jeszcze mówić, wystarczyło, że nagminnie robił to Judal.
- Aspiryna jest w szafce nad lodówką –
powiedział Cassim, nastawiając wodę.
Alibaba zażył aspirynę, ból głowy zaczął
przechodzić, zrobił sobie cudownie mocną kawę i czuł się człowiekiem prawie że
zadowolonym.
- Masz dzisiaj jakieś zajęcia? – mruknął po
jakimś czasie do Cassima, który zmywał po sobie naczynia.
- Ja? Właściwie to nie, muszę wyjść dopiero
po południu.
- To świetnie, nie musimy nigdzie wychodzić.
– Opadł na krzesło, mając ochotę znowu zasnąć.
- Właściwie to powinniśmy uzupełnić lodówkę
– stwierdził Cassim, wycierając ręce w ścierkę. – Za chwilę będziemy mieli do
jedzenia tylko pajęczyny – parsknął.
Alibaba westchnął po raz kolejny, ale
zebrał się i poszli z Cassimem na podbój supermarketów. Właściwie nie pamiętał,
kiedy ostatnio spędzili z Cassimem czas. Niby mieszkali razem, niby znali się
niemal od dziecka, ale w ostatnim czasie widywali się tylko przelotnie. Dlatego
była to dobra okazja, żeby ten stan zmienić. Spędzili więc całe przedpołudnie
na rozmawianiu o wszystkim i o niczym, jak za starych dobrych czasów. Alibaba
lubił w Cassimie to, że nigdy nie musiał zbyt wiele mówić, a przyjaciel i tak
wszystko wiedział. Nie dręczył, nie dopytywał, był po prostu Cassimiem, który
potrafił oderwać Alibabę od jego ponurych myśli, a nawet poprawić mu nastrój.
Zatem gdy po południu Cassim wyszedł spotkać się z jakimś klientem (Alibaba w
końcu się dowiedział, że jego przyjaciel jest przedstawicielem handlowym, co
było małym zaskoczeniem, bo Alibaba zatrzymał się na tym, że Cassim pracował w
jakimś magazynie), mógł stwierdzić, że jego nastrój znacznie się poprawił. Kac
poszedł w zapomnienie, a wszelkie niepożądane myśli odrzucał od siebie
natychmiastowo.
Porządkując ich zakupy, zastanawiał się
właśnie nad zrobieniem sobie obiadu, gdy rozległo się pukanie. W pierwszej
chwili zignorował je, myśląc, że to pewnie Cassim i ten zaraz sam sobie
otworzy, jednak gdy pukanie się powtórzyło, podszedł do drzwi. Może zapomniał
kluczy?
Otworzył drzwi i zamarł jak rażony prądem.
Na progu stał Kouen.
- Co… co ty tu robisz? – wystękał Alibaba,
próbując się otrząsnąć z szoku, jaki wywołał w nim widok mężczyzny.
Kouen nie odpowiedział, tylko wszedł do
środka, zmuszając Alibabę do cofnięcia się i zanim chłopak w ogóle będzie
zdolny do pomyślenia o tym, by zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.
No kurwa no, bez jaj…
Alibaba z hukiem zatrzasnął drzwi,
odwracając się na pięcie. Jak bardzo można nie rozumieć prostych komunikatów?
Co prawda komunikaty Alibaby były mocno histeryczne, ale to się pominie. Ruszył
do kuchni, by skończyć rozpakowywanie zakupów i nie zacząć panikować.
Kouen bez słowa podążył za nim,
przyglądając mu się uważnie i siejąc swoją aurę władcy absolutnego, jednak
Alibaba ignorował jego obecność z milczącą zawziętością. Kouen nastawił wodę w
czajniku, wyciągając z szafki kubek i kawę. Rządził się kutafon jakby był u
siebie, cholera.
Gdy już nie miał co robić z rękami,
przeszło mu przez myśl, żeby zamknąć się na cztery spusty w swoim pokoju, a
Kouen niech sobie robi co tam chce, ale zrezygnował z tego, nie mając już siły
na nic. Oklapnął na stołku, pocierając dłonią twarz i mając wrażenie, że Kouen
nie spuszcza z niego wzroku. Czasem nienawidził tego jego kamiennego
opanowania, dużo bardziej by wolał, gdyby się po prostu wkurzył, zaczął
krzyczeć, wtedy Alibaba mógłby zrobić dokładnie to samo. A tak… mógł zachować
się tylko jak dzieciak.
Westchnął po raz tysięczny dzisiejszego
dnia, opierając się plecami o ścianę i wbijając spojrzenie w sufit. Cholera,
cholera…
Cichy stuk przyciągnął jego spojrzenie.
Kouen postawił na stoliku kawę w kubku, w którym zwykle Alibaba pijał i chłopak
niemal jęknął w rozpaczy. Co on miał teraz, do licha, zrobić?
- Zachowujesz się jak dziecko – odezwał się
w końcu Kouen, gdy Alibaba zacisnął palce na kubku.
Saluja skrzywił się tylko trochę, bo tak
właściwie facet miał bez dwóch zdań rację, sam to doskonale wiedział.
- Wiem – mruknął. – Ale to twoja wina.
- Moja? – Mężczyzna zmarszczył groźnie
brwi.
- Tak – burknął, wlepiając wzrok w niemal
czarną kawę. – Nie chcesz dać mi spokoju, gdy cię o to proszę.
- Nie poprosiłeś mnie o to ani razu –
stwierdził spokojnym głosem, z którego Alibaba nie wiele potrafił wyczytać.
- Ja… Dlaczego mi to utrudniasz? – spytał z
pretensją, trąc palcami czoło. Chyba wracał mu ból głowy.
- Bo nie rozumiem.
- A co tu jest niezrozumiałego? Nie chce
być twoją… twoim gościem od seksu. Po prostu nie chcę. Nie wiem, czego ty ode
mnie chcesz i nie chcę się już nad tym zastanawiać za każdym razem, gdy
przychodzisz i odchodzisz.
- A czego ty chcesz ode mnie?
Alibaba uniósł wzrok, lecz zaraz go spuścił
z powrotem. Na twarzy Kouena widniało zniecierpliwienie i miał wrażenie, że
nigdy przy nim nie przestanie być durnym idiotą. Coś boleśnie się w nim
zaciskało z każdą sekundą, w której Alibaba uświadamiał sobie, że jednak jest
już za późno, zdecydowanie za późno…
- Niczego, co byłbyś w stanie mi dać –
stwierdził płaskim, bezosobowym tonem głosu, niczego innego nie pragnąc tak,
jak tego, by Kouen po prostu zniknął.
- Skąd taka pewność? – spytał, a w jego
głosie wyraźnie pobrzmiewała złość.
Alibaba roześmiał się cynicznie, patrząc na
Kouena z irytacją.
- Nie strugaj sobie ze mnie żartów, dobra?
Przyjeżdżasz do mnie na seks, wychodzisz zaraz po, wiem o tobie tyle, ile udało
mi się z ciebie niemal SIŁĄ wyciągnąć, pocałowaliśmy raz, RAZ w życiu, a ty
masz do mnie pretensje, że nie jesteś mi w stanie nic dać? – wzburzył się. –
Przestań się zabawiać we mnie, w durnego naiwnego dzieciaka, dobra? – Zsunął
się z krzesła, z zamiarem odejścia. – Nie wiem, co ty tutaj robisz, może cieszy
cię doprowadzanie innych do szału i widok rozhisteryzowanych głupków, ale…
Kouen ruszył w jego stronę z… z potwornym
wyrazem twarzy, który sprawił, że Alibaba zatkał się momentalnie i cofnął
gwałtownie w tył, aż nie natrafił plecami na parapet.
Zabije go. Ten pieprzony wariat go zabije.
Jednak zamiast morderczych rąk na swojej
szyi, Alibaba poczuł twarde, stanowcze usta na swoich własnych. Gdyby nie fakt,
że ciało Kouena przyciskało go do parapetu, byłby się najzwyczajniej w świecie
przewrócił. Niemal jęknął, gdy te usta wymuszały na nim uległość i rozniecały
coś, czego nie chciał absolutnie czuć, a czemu nie potrafił się oprzeć. Kouen
rozłączył ich usta i przez chwilę ich oddechy mieszały się ze sobą.
- Masz o mnie bardzo interesujące zdanie.
Alibaba stężał, czując jak od tego
mrukliwego głosu przechodzą go dreszcze. Chciał… chciał uciec, jednak ramiona
Kouena skutecznie trzymały go w miejscu.
- Wszystko, co myślisz, jest błędne. Nie
traktuję i nie traktowałem cię jak swojej dziwki. – Skrzywił się wyraźnie, a
Alibaba widział bardzo dobrze tłumioną złość w oczach Kouena, od których nie
potrafił oderwać wzroku. – Ja też nie wiem, czego ode mnie chcesz. Potrafisz
tyle gadać, ale nigdy nie powiedziałeś ani słowa na ten temat. Dlaczego masz
pretensje tylko do mnie?
Alibaba spuścił wzrok, nie będąc w stanie
znieść natarczywości, z jaką zaczął na niego patrzeć. Kouen złapał jego szczękę
i zmusił, by na niego popatrzył.
- Czego ode mnie chcesz? – spytał niskim
głosem, a jego oczy błyszczały czymś, czego Alibaba nie rozumiał.
Zacisnął powieki, kręcą głową. Nie potrafił
powiedzieć, nie potrafił mu tego powiedzieć. Nie przeszło by mu to przez
gardło. Gdyby to wypowiedział, nie byłoby już odwrotu.
Usta Kouena ponownie przylgnęły do jego
warg i tym razem Alibaba nie potrafił powstrzymać westchnięcia, które mężczyzna
szybko wykorzystał, by pogłębić pocałunek. Czuł, że zaczyna drżeć, jak jakaś
cholerna dziewica podczas pierwszej schadzki, lecz nic nie mógł z tym zrobić,
gdy te usta władczo drażniły się z jego własnymi. Oderwał się od niego,
zaciskając dłonie na jego koszuli.
- Dlaczego mi to robisz? – jęknął z
rozpaczą.
- Nie chcesz? – Wargi Kouena spoczęły na
jego szyi, a silne ręce podniosły, sadzając na parapecie. – Powiedz. – Mruczący
szept, który rozległ się w uchu Alibaby sprawił, że wszystko zacisnęło się w nim
i wywinęło malowniczego fiołka. – Powiedz mi, że mam odejść, a odejdę.
Zacisnął mocniej palce na koszuli Kouena,
przyciągając go bliżej.
Chciał to powiedzieć, naprawdę chciał…
Usta Kouena odnalazły jego, w miękkiej, a
zarazem władczej pieszczocie.
Ale nie potrafił, nie potrafił, gdy
wszystko w nim drżało i pragnęło jego dotyku do szaleństwa.
Alibaba nie myślał o tym, że po raz kolejny
ich spotkanie skończyło się w łóżku. Że po raz kolejny stało się to, z czym
chciał definitywnie skończyć. Nie myślał o tym, bo nie potrafił już w ogóle
myśleć. Seks z Kouenem zawsze był świetny, ale to, co działo się teraz było…
Nie dało się tego z niczym porównać. Jeszcze nigdy nie było to takie
intensywne, nigdy jego ręce i całującego go usta nie rozpalały go tak jak teraz,
a silne ciało przyciskającego go do materaca nie wywoływało w nim takiego
pożądania. Jeszcze nigdy nie był taki otwarty i odsłonięty, bez żadnych barier
i hamulców przeżywający jawnie swoją rozkosz. Jeszcze nigdy… Jeszcze nigdy nie
kochał się z Kouenem…
Przez dłuższą chwilę, zanim udało mu się
odzyskać jasność myśli po tym, co właśnie się stało, cieszył się ciepłem i
zapachem drugiego ciała. Kouen zsunął się z niego, kładąc się obok z
zamkniętymi oczami. Czując, jak paskudna obręcz zaciska się na jego
wnętrznościach, Alibaba wyciągnął dłoń, chcąc odgarnąć wilgotne kosmyki z czoła
kochanka. Zatrzymał się jednak w pół ruchu, rezygnując ze swojego zamiaru,
wyrzucając sobie od miękkich idiotów. Oczy Kouena otworzyły się i pochwycił
jego opadającą rękę. Alibaba zamarł w nieopanowanej panice, a po chwili coś
rozmymłanego chwyciło go za gardło, gdy Kouen przyciągnął jego dłoń do swojej
twarzy. Alibaba odgarnął mu włosy, przysuwając się nieznacznie, a ciepłe, silne
ramię znalazło swoje miejsce na jego pasie.
__________
H.:
Naaach, jeszcze nigdy nie udało się tak malowniczy spieprzyć facetów. Będę się
łudzić, że zostanie mi to wybaczone. ^^””