wtorek, 31 lipca 2012

17. Zemsta

Mnie się wydaje, że to jego mękę przeżyłem.
Prawda, że on zrobił ów krok ostatni,
Że krawędź przestąpił, podczas gdy mnie
Pozwolono cofnąć wahającą się stopę.
I może na tym polega cała różnica;
Może wszystka mądrość i wszystka prawda,
I wszystka szczerość skupiają się właśnie
Na owej nieuchwytnej chwili, kiedy
Przekraczamy próg niewidzialnego.

*

Natura była tym rodzajem siły, przed którym człowiek czuł atawistyczny, pierwotny strach. A jeżeli nie strach, to po prostu respekt. Natura była łatwa do opanowania, skłonna do poddaństwa. Tak się ludziom przynajmniej zdawało. Robili co chcieli - wycinali, drążyli, ograbiali i wykorzystywali. Ale zawsze w człowieku budził się naturalny respekt, gdy Natura budziła się warkliwym głosem burzy, oczyszczała falami zabójczej wody, czy pochłaniała gwałtownymi szczękami ognia. Natura tylko z pozoru była ugłaskanym niewolnikiem, bo tak naprawdę była niczym przyczajony drapieżnik, który dotykany zbyt intensywnie przystępuje do ataku. Każde stworzenie musiało podporządkować się prawom i władzy Natury.
Tak samo było i tym razem. Kapryśna Natura utrudniała wędrówkę, jakby przeczuwała w swoich wiekowych kościach, że stanie się coś, co dziać się nie powinno.
Czarny kruk brnął niezmordowanie przez śnieżną zamieć, która co i rusz rzucała nim na boki, wybijając z lotu. Jednak ptak leciał niezmordowany, pchany do przodu swoją misją, aż wleciał w ciepłą, rozgrzewającą aurę. Przysiadł na kamieniu, mokrym od stopionego śniegu i strząsnął piórka. Postać siedząca przy skalnej ścianie podniosła się i wolno podeszła do kruka, stając na granicy ciepła i szalejącej zamieci. Postać zapatrzyła się na szalejący żywioł, a czarny kruk wzbił się w górę i usiadł na jej ramieniu.
- A więc dwa dni – odezwał się nieco znużony męski głos. Kruk spełniwszy swoją misję, stroszył wilgotne piórka.
- Dwa pieprzone dni w zimnej dupie – odezwał się drugi, poirytowany głos. Właściciel owego głosu wbił ostrze kunaia w zmarzniętą ziemię, po czym wyciągnął go i wbił ponownie. – Co za durnie, nawet tropić nie umieją porządnie. Szkoda naszego czasu, powinniśmy wejść w przełącz i skończyć całą tę gierkę – warknął, coraz bardziej rozeźlony, ignorując mocne szturchnięcie siedzącego obok kompana.
- Nie – odezwał się pierwszy mężczyzna, odrywając spojrzenie od białej zamieci. Poprawił płaszcz i wrócił na swoje miejsce. – Chcę ich spotkać.
- Ale po jaką cholerę? – warknął drugi mężczyzna. - To tylko cholerne szczeniaki.
- Ktoś najwyraźniej ma jakąś sprawę do mnie. - Mężczyzna uśmiechnął się wąsko, a jego oczy zalśniły ironicznie rubinowym blaskiem.

*

Jeżeli była jakaś pora roku najcięższa do przetrwania, była to zima. Tak przynajmniej uważał. Była to jedna z tych pór roku, podczas których Natura z całą swoją mocą pokazywała, na co ją stać, jak trudnym, jak twardym, jak bezwzględnym przeciwnikiem potrafi być. To była najtrudniejsza pora roku. Spowalniała, wyziębiała, chwila nieuwagi i mogłeś zasnąć wiecznym snem. A Zima to niezwykle wyszukana zabójczyni. Zabijała cicho, podstępnie, we śnie podkradała się jak wąż, wolno owijała swoje macki i zabijała. A gdy było już po wszystkim, gdy po cichu wydarła ostatnie tchnienie ofiary, mięciutkimi płatkami usypywała kopiec dla poległego, skrywając wszystkie swoje małe zbrodnie.
Nie lubił zimy. I Lis też jej nie lubił. Naruto czuł, jak futrzak powarkując zwija się w coraz ciaśniejszy kłębek w jego wnętrzu, jak z dnia na dzień jego irytacja i niezadowolenie wzrasta, jak nieco zbyt mocno drapie swoimi pazurami. Naruto mu się nie dziwił. I bez rozdrażnienia Kyuubiego odczuwał niepokój i złość. A Lis swoim zachowaniem tylko to wszystko potęgował. Albo on swoim potęgował złość Kyuubiego…
- Naruto…
Milczał. Nie miał ochoty na rozmowy, nie miał ochoty na kolejne, wałkowane do znudzenia analizy. Wolał siedzieć z dala i z zawziętością przypatrywać się szalejącej zamieci. Mógł skupić się na niedogodnościach pogody, na irytującym zachowaniu Lisa, niż słuchając kolejnych wariantów, czuć pod skórą, że to na nic, że to wszystko na nic, bo oni przecież nie zdążą.
- Uzumaki, uspokój się, bo nas usmażysz wszystkich. I to na środku lodowej pizgawy.
Zrzędliwy głos Shikamaru wytrącił go z ponurych rozmyślań i pozwolił zapanować nad wymykającą się spod kontroli lisią chakrą, którą ogrzewał ich obozowisko. To Lisowi także nie odpowiadało, ale jednak pozwalał na to, by jego chakra służyła innym jako przenośny grzejnik.
- Nie było cię, gdy się naradzaliśmy – rzucił Nara, przysiadając koło Naruto i wspierając ręce za sobą przyglądał się szalejącej poza granicą lisiej chakry śnieżnej zamieci.
- Nie było – mruknął tylko w odpowiedzi.
- Nie chcesz wiedzieć, co ustaliliśmy? – Zerknął kątem oka na przyjaciela.
- Nie.
Shikamaru siedział z nim w milczeniu przez jakiś czas, podczas którego Naruto odprężył się nieco przy obecności kogoś drugiego. Nigdy nie przestał zadziwiać go zbawienny wpływ drugiej osoby. To do tego zawsze dążył, całe swoje życie, już od małego, wkurzającego dzieciaka. Do tego dążył każdy z nich. Niekonwencjonalnymi nieraz metodami ściągali na siebie uwagę innych, tylko dlatego, że była to namiastka obecności drugiej osoby, jej uwagi, choćby tej milczącej.
To samo starał się zawsze dać Miyoshi. Milczące zrozumienia, milczące oparcie, milczącą pomoc. Była Uchiha, czy tego chciała czy nie, a Naruto zdążył Uchihów trochę poznać. Oni nie lubili wdzierania się w ich przestrzeń, nie lubili osaczania. Albo dawałeś im milczenie, do którego się stopniowo przyzwyczajali, albo siłą i przemocą wdzierałeś się w ich świat i brałeś uchihowego byka za rogi.
Tak zrobił z Sasuke. Takim kopniakiem wywalił jego zamknięte na miliony spustów drzwi i władował się w jego życie jak wybuch supernowej. A skołowany Uchiha musiał pogodzić się z jego rozwrzeszczaną osobą. Jakiś czas działało. A potem to samo zrobił ktoś inny. Wdarł się w przestrzeń Sasuke i uderzył tam, gdzie najbardziej bolało, tam gdzie skrywało się to, co najgorsze. To było jak rana, na którą ktoś sypną sól. I Sasuke nie zamknął drzwi, Sasuke wywalił wszystkich i pozwolił ranom się jątrzyć. Odszedł. A wraz z nim wszystko to, co Naruto udało się o raz pierwszy stworzyć naprawdę.
Miyoshi nie była zatwardziałym Sasuke i łączyły ich inne relacje, dlatego Naruto starał się dać jej coś innego. To milczące zrozumienie i oparcie. Być kimś, kto nie pyta, tylko jest, jak przyjaciel, jak brat, jak ojciec. Ale Uchihowie chyba lubili kopać go prosto w serce. I nie lubili czekać, nie chcieli przyjmować pomocy, za bardzo chcieli wszystko już, wszystko natychmiast, wszystko sami. Duma – największa klątwa tego klanu.
Ale to była ich wina. Miyoshi to była tylko i wyłącznie ich wina. Nigdy nie rozmawiali o jej zemście, nigdy nie poruszyli tego tematu. Wiedzieli o nim, wiedzieli, że jest, ale woleli ignorować, woleli odkładać w czasie, woleli przeczekać aż minie. Ale u Uchihów nie mija, u nich nic nie mija, oni zawsze doprowadzając sprawy do końca. Gdyby zareagowali, gdyby poruszyli temat, gdyby zrobili coś innego, prócz obchodzenia i ignorowania tematu… Może by… Może jeszcze by była…
- To źle, gdy ktoś taki jak ty, Naruto, traci nadzieję.
Drgnął, wyrywając się z myśli, gdy odezwał się spokojny głos Shikamaru. Nara poklepał go po ramieniu wstając i odszedł.
Shikamaru ma rację, to źle wieszczy. Ale to Naruto już wiedział…

*

Szczyty przełęczy rosły na horyzoncie do rozmiarów gigantycznych ostrych kłów, które tylko czekają na to, by zatopić się w ofierze i posmakować jej krwi. Nic nie dawały lodowo-śnieżne czapy. Te wystające wierzchołki niezmiennie przypominały szczęki.
Nie bała się ich. Po prostu się ich nie bała. Serce niemal gwałtem pompowało adrenalinę, sprawiając, że jej myśli koncentrowały się tylko i wyłącznie na tym, co przed nią.
Zbliżała się. O tak, czuła, jak z każdym krokiem jest coraz bliżej, jak z każdym oddechem rośnie w niej dzika, pierwotna radość płynąca z osiągniętego celu. Niemal czuła jak jej własna chakra faluje niespokojnie w oczekiwaniu, jak jej skóra cierpnie, czując aurę innej, potężnej siły, która ciągnęła ją do siebie niczym światło, które przyciąga do siebie ćmy. Ale ona nie była ćmą. Ona się nie spali, ona dobrze wie, co czeka przed nią.
- Poczekaj chwilę.
Zamieć powoli się wyciszała. Słychać było tylko wycie wiatru. Miała wrażenie, że te podmuchy pchają ją naprzód i naprzód, że jeszcze chwila, a nie będzie musiała dotykać stopami ziemi, jeszcze…
- Mówię, żebyś się zatrzymała!
 Gwałtowne szarpnięcie poczuła niczym zderzenie ze ścianą. Zareagowała odruchowo i całkowicie instynktownie, uderzając napastnika łokciem prosto w żołądek i błyskawicznie dobywając broni. Zatrzymała ostrze cal od jego szyi. Oddychając gwałtownie patrzyła na zgiętego w pół Ryuu, czując, jak krew dudni jej w uszach, jak chakra przeskakuje małymi wyładowaniami po skórze jej rąk.
- Po… porąbało cię? – stęknął Kizuki ciężko, trzymając się za żołądek, drugą ręką odtrącając ostrze Miyoshi sprzed swojej twarzy.
- A nie przypadkiem ciebie? – warknęła, czując jak instynkt przechodzi gładko we wściekłość. – Po cholerę mnie zatrzymujesz?!
- Schowaj to żelastwo i nie machaj mi tym przed oczami – syknął, prostując z niemałym trudem.
- O co ci, do diabła, chodzi? – warknęła, gładko chowając miecz. Przez moment mierzyli się lodowatymi spojrzeniami. Po chwili, ku jej zaskoczeniu, Ryuu westchnął ciężko, pocierając palcami powieki.
- Nie idź – mruknął.
Miyoshi zamrugała oczami ogłupiała.
- Słucham? – wykrztusiła.
Kizuki warknął pod nosem ze zniecierpliwieniem, przestępując z nogi na nogę.
- Po prostu nie idź tam.
- O co ci chodzi? – zirytowała się.
- Nie idź tam – powtórzył cierpliwie, postępując krok w jej stronę. – Po prostu nie idź.
- Co ty chrzanisz? – warknęła.
- Nie chcę, żebyś tam szła – powiedział dobitnie, łapiąc jej dłoń w powietrzu, która najwyraźniej zamierzała zatrzymać się na jego twarzy. Ale już za późno na to, dużo za późno na takie sprowadzenie na ziemię… - Czujesz? Czujesz to natężenie chakry? Wiem, że czujesz, a skoro czujesz, to powinnaś wiedzieć, że głupotą jest się tam pchać na pewną śmierć. – Zacisnął palce na jej nadgarstku. Jego wina, tylko jego wina…
- Nie proszę cię o dobre rady, o nic cię nie proszę! To ciebie nie dotyczy! Ja muszę! A ty zejdź mi z drogi, bo zabiję też ciebie. – Chciała wyrwać dłoń, ale jego chwyt był tak silny, że przestała się szarpać.
- O co ci chodzi, do cholery?! – wrzasnęła.
- Nie wiem – mruknął. – Nie wiem… - Puścił jej rękę. Zamrugała zaskoczona, gdy lekko odgarnął jej włosy z twarzy. – Bywaj…
Zniknął. Poczuła tylko podmuch na skórze, gdy przebiegł koło niej.
O co mu… O co mu chodzi?! Temu palantowi! Temu dupkowi, kretynowi jednemu! Co on na robił, co ten idiota narobił najlepszego!
Przez chwilę nie mogła zaczerpnąć powietrza, czując, jak coś rozdziera ją od środka. Jakby te paskudne szczyty przełęczy wbiły w nią i rozdzierały kawałek po kawałku. Co za ludzie, co za idioci, nikt… Nikt nie rozumie, nikt nie wie, nie chce wiedzieć… Oni tylko… Tylko przeszkadzają.
Ruszyła gwałtownie przed siebie, a przełęcz rosła jej w oczach, aż w końcu stanęła jej w całości przed oczami. Przełęcz Czterech Smoków… Cztery ostre szczyty… Zatrzymała się wolno przesuwając po nich wzrokiem. Wielkie. Gigantyczne. W porównaniu z nimi, w Konoha są tylko małe pagórki.
Gwałtowność obcej siły sprawiła, że jej serce zagalopowało niespokojnie.
Jest… Udało jej się...

poniedziałek, 2 lipca 2012

16. Zemsta

It was my heart, it was my life,
It was my start, it was your knife…

*
Od wieków ludzie dzieli świat na dobro i zło. Na dobrych i złych. Ten prosty, pierwotny podział wpływał na niemal wszystko w życiu człowieka. Śledząc ludzkie religie i wierzenia, zawsze byli bogowie dobrzy i zawsze byli bogowie źli. Z czasem ludzie zapominali o tym, że na świecie prócz dobra istnieje także zło. Że prócz dobrych bogów istnieją także źli bogowie. Że prócz nagrody, czeka także kara… Czasem, dla własnej wygody, dla zbagatelizowania własnych grzeszków, ludzie przestali wierzyć w to, że istnieje jakaś wyższa zła siła gotowa ich wziąć ze sobą na samo dno piekieł.
Inna spawa miała się z demonami. W nie ludzie nie zawsze wierzyli, ba wierzyli dużo słabej niż w samego Złego lub nie wierzyli w nie wcale. A jednak demony istniały. Co więcej, czasem przybierały ludzkie postacie i wędrowały po ziemi siejąc w ludzkich szeregach zamęt i zwątpienie. Najgorsze były demony rozsiewające śmierć. Takie demony niszczyły ludzkie serca swoich nosicieli w wyjątkowo okrutny sposób. Nie rzadko z takich serc nie zostawał bodaj pył marny… Podtruwane zjadliwą trucizną myśli prowadziły do obłędu, zakryte czernią oczy widziały tylko to, co chciały wiedzieć, bezwładne ręce kierowane przez zło niszczyły wszystko, co napotkały na swojej drodze.  Taki człowiek, w którym na stałe zagnieździł się demon, doprowadzał się w końcu do najgorszego z możliwych upadków – samounicestwienia.
Jednak mimo tych oczywistości, ludzie zdawali się być wyjątkowo oporni na wiarę w demony. Być może to z powodu rozlicznych wojen, wojenek, potyczek, które pełne były ciepłej, przelanej krwi. W takich warunkach demonom łatwo było się schronić, łatwo wtopić się w tłum, upodobniając się łudząco do wojującego człowieka w imię wyższej sprawy. Demon nie dawał życia, dawał tylko śmierć, prowadząc krok po kroku, stopień po stopniu w dół. W sam ciemny zimny dół…
Zima to dobra pora na śmierć. Lodowa piękność śmierci ochładzałaby strudzone ciała i pęknięte serca, przykrywałaby łagodną miękką czapą zapomnienia. Tak. Zima to dobra pora na śmierć. Można stoczyć piękny bój z żywiołem wmawiając sobie do końca, że nie jest się tchórzem, że twoje życie było gówno warte i chociaż o godną śmierć zawojujesz. Można też skulić się przy dogasającym malutkim ognisku, który cudem się rozpalił i zamknąć oczy. Zamknąć oczy po raz ostatni…
Ale można też zdecydować, że to właśnie pokryta śniegiem ziemia będzie twoim polem walki. Że to twoja krew splami biel śniegu, że to właśnie ta zmarznięta ziemia będzie piła twoją krew. Że to pod zwałami śniegu i mrozu spocznie twoje ciało.
Zima to dobra pora na śmierć. Po każdej stoczonej walce miękko, troskliwie otula swoją miękkością pokonanych wojowników. Przykrywa bielą każdą kroplę krwi, każdy krwawy odcisk buta, każdą krwawą kałużę. Bardzo ekonomicznie, bez wysiłku szykuje pole bitwy dla nowego wojownika.

~*~

- Szlag, ale pizga – warknął pod nosem Ryuu, dłonią przytrzymując targany wiatrem kołnierz płaszcza.
- Nie marudź tyle – mruknęła Miyoshi, starając się ignorować zamieć, która posyłała jej prosto w twarz lodowate igiełki zamarzniętego śniegu. Północne części kraju Ziemi…  Już drugi dzień brnęli przez to cholerne białe gówno, a jeszcze dzisiejszego dnia zaczęło wiać, sprawiając, że nie dość, że przez białe gówno musieli iść, to jeszcze ktoś z cholernym poczuciem humoru posyłał im je prosto w twarze. Oczywiście, mogła wykorzystać chakrę i rozgrzać się gorącym powietrzem, lecz coś jej podpowiadało, że lepiej zachować energię i nie marnować jej zbyt pochopnie. Taaak, zdecydowanie trzeba oszczędzać energię. Łudziła, że zdążą nim Sasuke wejdzie w przełęcz. Nie byłoby to najbezpieczniejsze walczyć w tak wąskim przesmyku, narażając się na to, że w każdej chwili może spaść ci na głowę lodowa czapa. Nie można tracić energię na koncentrowaniu się na takich rzeczach, będą ważniejsze rzeczy do roboty. Miała tylko nadzieję, że nikt niepowołany się nie wtrąci. To jej walka. Basta. Nie daruje nikomu, kto odważy się jej przeszkodzić.
- Wiesz w ogóle, gdzie idziemy? – spytał niezadowolony Kizuki.
- Tak. Jesteśmy blisko – powiedziała, wbijając wzrok w szalejącą śnieżycę. Tak na dobrą sprawę, nie miała pojęcia, gdzie dokładnie są, ale wiedziała, że na pewno idą dobrze. Byli na tyle blisko, że wyczuwała pulsujące chakry przed nimi. Jeszcze daleko, ale były… Coraz bliżej…
- Tak? A ciekawe skąd wiesz? Masz radar w tych swoich patrzałach? – prychnął.
- Może w tyłku od razu – sarknęła ze złości. – Wyczuwam chakrę. Jakbyś przestał skupiać się na denerwowaniu otoczenia, to też byś wyczuł.
- Dla twojej wiadomości, śnieg nie narzeka na moje towarzystwo – oświadczył. – Poza tym, ja nie wyczuwam żadnej chakry. Wyczuwam tylko, że jest mi kurewsko zimno i jeszcze kilka godzin na tej pizgawie, a odpadną mi klejnoty rodzinne, a wtedy to się naprawdę wkurzę.
Miyoshi wywróciła oczami, po raz tysięczny zastanawiając się, czemu zgodziła się na jego towarzystwo.
- Zamknij się, bo normlanie…
- Jaskinia – przerwał jej uradowanym ton.
- Co?
- Jaskinia. Tam, patrz – wskazał nieco na lewo, gdzie faktycznie majaczyło niewyraźnie skaliste wzniesienie i wejście do jaskini. – Jestem genialny. Znalazłem nam schronienia! Motłochu, klękaj przed mym geniuszem, jam pan i władca…
- Przymknij się i chodź, jeżeli nie chcesz stracić tych swoich marnych klejnotów – warknęła, ciągnąc chłopaka za płaszcz.
- Jestem wzruszony twoją troską o moje klejnoty! – zawołał zachwycony.
Dziewczyna puściła go z warknięciem i z mocnym postanowieniem ignorowania idioty ruszyła przez zawieję.

*

Jaskinia była niewielka z niskim stropem w sam raz by pomieścić kilku osobową grupę. I temu zapewne służyła – podróżnym, który chcieli odpocząć po męczącej przeprawie przez przełęcze lub przed taką przeprawą, ewentualnie by schronić się przed szalejącą zamiecią. Tak jak oni.
Ułożyła na stosiku kawałki drewna, które znalazła w jaskini, a które wymagały uprzedniego osuszenia. Na podłożu było kilka miejsc, w których ktoś już wcześniej rozpalał ogień. Ona sama wybrała to z dala od wejścia. Nie było sensu marznąc, lepiej jednak znosić drażniący zapach dymu. Poruszyła patykiem stosik, który trzasnął głucho i zapadł się, wzbijając w górę snop iskier. Westchnęła i wyciągnęła przed siebie zmarznięte dłonie, pozwalając by żar nieco parzył skórę rąk. Przez dłuższą chwilę patrzyła bezmyślnie na własne wyciągnięte dłonie. Nie wyróżniały się niczym istotnym. Drobne dłonie dziewczyny o nieco kościstych palcach i krótko przyciętych paznokciach wojowniczki. Tak zawsze wyglądały jej dłonie, nic niezwykłego, nie poświęcała im za wiele czasu, po prostu były… jak narzędzie. To wszystko. Nie potrafiła wyjaśnić skąd nagle takie poruszenie własnymi kończynami. Może to wina spierzchniętej skóry, może kliku krwawych pęknięć między kostkami, może nierównych, połamanych paznokci, a może ciemnych zabarwień wokół płytki paznokcia, które dobrze wiedziała nie były tylko zwykłym brudem. A może to nagła świadomość, że patrzy na dłonie zabójcy?
Była shinobi i jak każdy shinobi była szkolona w zabijaniu ludzi. Jednak praca ninja była… czysta. Ninja zawsze pracowali w pełnym stroju maskującym, posługiwali się masą narzędzi, które udanie wyręczały ich od załatwiania sprawy w sposób brudny i krwawy. Wszelkiego rodzaju oszołamiacze, usypiacze, trucizny, którymi nasączone były strzałki, igły, noże shinobi służył temu, by rzecz wykonywać bezszelestnie i bez zbędnego rozgłosu. Ninja działał w ciszy i konspiracji, zabijał pod osłoną nocy, spółkując z mrokiem. Byli najemnymi zabójcami i jak najemni zabójcy musieli działać w ukryciu. Praca ninja to jednak nie sielanka, bywały misje, po których shinobi wracał od stóp do głów umazany krwią. Do tego też byli szkoleni.
A jednak znała wielu ninja, który zdawali się mieć paranoje na punkcie czystości dłoni. Nie był to fakt powszechnie napawający dumą, ale wszyscy zdawali rozumieć się ten proceder i nawet jeżeli widzieli, nie komentowali. Wśród shinobi panowała po prostu zgodna zmowa milczenia na tematy takie jak czystość dłoni. Może to dziwić, ale każdy z wojowników miał niezwykle zadbane ręce. Każdy. Można było bez problemu rozpoznać tych, który dostawali najbardziej krwawe i ciężkie misje, jeżeli wiedziało się, czego się szuka. Dłonie zabójców zawsze miały odcień skóry jaśniejszy aniżeli reszta ciała. Zawsze. Torturowana litrami wody, mydła i mocniejszymi środkami myjącymi. Miało to wielu. Sensei Kakashi, Inuzuka, Hyuuga, a nawet sam Naruto… Nigdy jej to nie pasowało do takich wojowników, jakim byli. Sensei Kakashi po tylu latach wydawał się być człowiekiem, który widział już wszystko i nic go nie rusza. Sensei Kiba był zbyt radosną, czasem do przesady, osobą, która stwarzała pozory, że takie rzeczy go nie dotyczą. Hyuuga z całą rodzinną dyscyplina, z całym swoim chłodem i opanowaniem wydawał się być kimś, kto po prostu ma amputowaną część odpowiedzialną za sumienie i wrażliwość. A jednak ich dłonie mówiły same za siebie. Może tylko dłonie Naruto jej nie dziwiły. Może i jest świetnie wyszkolonym ninja, ale on, jako człowiek, nie pasował do zabijania ludzi. Do ratowania, owszem, ale nie do obierania życia.
Skóra jej dłoni nie różniła się niczym od reszty ciała. Tylko ranami. Tylko brudem, tylko plamami krwi…
Wzdrygnęła się, niemal podskakując w miejscu. Cholera… Wyciągnęła ponownie przed siebie ręce, które nie wiadomo kiedy zacisnęła w pięści. Dłonie były tylko brudne, tylko poranione, nic więcej. Przez chwilę obracała ręce, pozwalając by jasność ogniska tworzyła cienie i załamania na skórze. Ilu już zabiła w ciągu swojej wędrówki? Siedem, osiem osób? A ile razy obudziła się, czując, że jeszcze chwila, a zesika się z przerażenia? Nie pamiętała. Już nie pamiętała.
Opatuliła się szczelniej płaszczem, obejmując kolana ramionami, nie patrząc już na swoje dłonie.
To on jej to zrobił. To on ją pchnął na drogę, na której właśnie teraz się znajduje. To on sprawił, że gdyby tylko miała pod ręką wodę i mydło zdarłaby skórę z własnych rąk…
Cicho, chicho sza…
To za jego sprawą dopadł ją Cień, który nie chce jej wypuścić i już nie wypuści nigdy, z którym musi się po prostu pogodzić.
Śpij, dziecino, śpij spokojnym snem…
Gdyby nie on, miałaby dom, miałaby swoje miejsce, miałaby własne cele, własne nadzieje, własne życie. Spętał ją. Uwięził. Złączył ją tą przeklętą krwawą klątwą swojego klanu. Nienawidziła tego, nienawidziła jego. To przez niego kołysanki do snu nie śpiewa jej matka, tylko śmierć i gładzi lodowatymi palcami, i nie daje zasnąć, i pcha wciąż na przód i naprzód, i domaga się ofiary. A ona złoży jej ofiarę…
Sen ochroni cię przed twoim złem…
Z nich…

*

Kizuki podczas swojego całe życia nauczył się jednego – Los to kawał skurwysyna. I to takiego najbardziej przewrotnego skurwysyna, jaki tylko może być. Siedzi sobie taki, za pewne chleje ile wlezie i trąca tymi paluchami pionki na swojej zajebistej planszy świata i rujnuje ludziom życie.
Nie narzekał na swoje życie, co z tego, że wiecznie kopało go w dupę, zawsze twierdził, że najwięksi twardziele, nie mają szans się wychować się na jedwabiach i atłasowych poduszkach. Nie, to zdecydowanie nie było w stanie stworzyć prawdziwego wojownika, prawdziwego zabójcę. Taki albo wywodził się z brudu, albo od najmłodszych lat był hodowany. Właśnie tak, hodowany.
Myioshi była jedną w właśnie takich hodowlanych marionetek, którym za młodu pierze się mózgi i uczy sztuki umiejętnego zabijania, a przy narodzinach wycina kilka ważnych organów, jak sumienie, rozum i od czasu do czasu serce. I dobrze, bez tego nie nadawaliby się do niczego.  Ale oni byli tylko połowicznie doskonali. Zawsze żyją z przeczuciem, że czegoś im brakuje, ale nigdy nie umieją określić, co to jest. I czasem trzeba takim zasadzić niezłego kopa w dupe. I znaleźć jakiś cel. A że shinobi brak wyrafinowania i rozmachu, zwykle jest to pomszczenie kogoś. I dobrze, jeżeli ma im to pomóc utrzymać równowagę, niechże się wyżynają w pień. Ryuu szkoda tylko było na to patrzeć, pozostawało mu tylko westchnąć ze znużenia i oglądać takie mało ciekawe spektakle.
Od czasu do czas zdarzył się jednak ktoś, kto wyrwał go z przysypiania podczas spektaklu.
Ta czarna wiedźma właśnie to zrobiła. Ba, zrobiła coś dużo gorszego, ale Kizuki nie miał w zwyczaju roztrząsać tego typu spraw, więc dopóki było mu dobrze, pozwalał sprawie być bez jego tykania.
Spojrzał na siedzącego na kamieniu kruka, który twardo przeciwstawiał się podmuchom zawiei.
- Dwa dni – odezwał się, łapiąc od środka dłonią kołnierz płaszcza. – Niech czeka.
Schował głowę w ramionach, przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami, jak czarny kruk zbija się w powietrze i leci, skurwysyn, mimo tej pieprzonej zamieci.
Pewne rzeczy jednak nie szły po myśli Ryuu… Co za gówno.
- Co ty tu tyle czasu robisz, wiatr ci wywiał mózg, że tu marzniesz? – Niski, francowaty głos wyrwał go z ponurych rozmyślań. Odwrócił się z szerokim uśmiechem.
- Wiedziałem, że darzysz osobistą sympatią moje rodzinne klejnoty.
- Lecz się, kretynie –warknęła Miyoshi. – A najlepiej to zamarznij tutaj, będzie święty spokój.
Odwróciła się i odeszła do ogniska. Ryuu przyglądał jej się przez chwile z nikłym uśmieszkiem, który powoli znikał z jego ust.
No cóż, mówił, że Los to skurwysyn, prawda?

__________
Hollywood Undead.