Mnie się wydaje, że to jego
mękę przeżyłem.
Prawda, że on zrobił ów
krok ostatni,
Że krawędź przestąpił,
podczas gdy mnie
Pozwolono cofnąć wahającą
się stopę.
I może na tym polega cała
różnica;
Może wszystka mądrość i
wszystka prawda,
I wszystka szczerość
skupiają się właśnie
Na owej nieuchwytnej
chwili, kiedy
Przekraczamy próg
niewidzialnego.
*
Natura
była tym rodzajem siły, przed którym człowiek czuł atawistyczny, pierwotny
strach. A jeżeli nie strach, to po prostu respekt. Natura była łatwa do
opanowania, skłonna do poddaństwa. Tak się ludziom przynajmniej zdawało. Robili
co chcieli - wycinali, drążyli, ograbiali i wykorzystywali. Ale zawsze w
człowieku budził się naturalny respekt, gdy Natura budziła się warkliwym głosem
burzy, oczyszczała falami zabójczej wody, czy pochłaniała gwałtownymi szczękami
ognia. Natura tylko z pozoru była ugłaskanym niewolnikiem, bo tak naprawdę była
niczym przyczajony drapieżnik, który dotykany zbyt intensywnie przystępuje do
ataku. Każde stworzenie musiało podporządkować się prawom i władzy Natury.
Tak
samo było i tym razem. Kapryśna Natura utrudniała wędrówkę, jakby przeczuwała w
swoich wiekowych kościach, że stanie się coś, co dziać się nie powinno.
Czarny
kruk brnął niezmordowanie przez śnieżną zamieć, która co i rusz rzucała nim na
boki, wybijając z lotu. Jednak ptak leciał niezmordowany, pchany do przodu
swoją misją, aż wleciał w ciepłą, rozgrzewającą aurę. Przysiadł na kamieniu,
mokrym od stopionego śniegu i strząsnął piórka. Postać siedząca przy skalnej
ścianie podniosła się i wolno podeszła do kruka, stając na granicy ciepła i
szalejącej zamieci. Postać zapatrzyła się na szalejący żywioł, a czarny kruk
wzbił się w górę i usiadł na jej ramieniu.
-
A więc dwa dni – odezwał się nieco znużony męski głos. Kruk spełniwszy swoją
misję, stroszył wilgotne piórka.
-
Dwa pieprzone dni w zimnej dupie – odezwał się drugi, poirytowany głos. Właściciel
owego głosu wbił ostrze kunaia w zmarzniętą ziemię, po czym wyciągnął go i wbił
ponownie. – Co za durnie, nawet tropić nie umieją porządnie. Szkoda naszego
czasu, powinniśmy wejść w przełącz i skończyć całą tę gierkę – warknął, coraz
bardziej rozeźlony, ignorując mocne szturchnięcie siedzącego obok kompana.
-
Nie – odezwał się pierwszy mężczyzna, odrywając spojrzenie od białej zamieci.
Poprawił płaszcz i wrócił na swoje miejsce. – Chcę ich spotkać.
-
Ale po jaką cholerę? – warknął drugi mężczyzna. - To tylko cholerne szczeniaki.
-
Ktoś najwyraźniej ma jakąś sprawę do mnie. - Mężczyzna uśmiechnął się wąsko, a
jego oczy zalśniły ironicznie rubinowym blaskiem.
*
Jeżeli
była jakaś pora roku najcięższa do przetrwania, była to zima. Tak przynajmniej uważał.
Była to jedna z tych pór roku, podczas których Natura z całą swoją mocą
pokazywała, na co ją stać, jak trudnym, jak twardym, jak bezwzględnym
przeciwnikiem potrafi być. To była najtrudniejsza pora roku. Spowalniała,
wyziębiała, chwila nieuwagi i mogłeś zasnąć wiecznym snem. A Zima to niezwykle
wyszukana zabójczyni. Zabijała cicho, podstępnie, we śnie podkradała się jak
wąż, wolno owijała swoje macki i zabijała. A gdy było już po wszystkim, gdy po
cichu wydarła ostatnie tchnienie ofiary, mięciutkimi płatkami usypywała kopiec
dla poległego, skrywając wszystkie swoje małe zbrodnie.
Nie
lubił zimy. I Lis też jej nie lubił. Naruto czuł, jak futrzak powarkując zwija
się w coraz ciaśniejszy kłębek w jego wnętrzu, jak z dnia na dzień jego
irytacja i niezadowolenie wzrasta, jak nieco zbyt mocno drapie swoimi pazurami.
Naruto mu się nie dziwił. I bez rozdrażnienia Kyuubiego odczuwał niepokój i
złość. A Lis swoim zachowaniem tylko to wszystko potęgował. Albo on swoim
potęgował złość Kyuubiego…
-
Naruto…
Milczał.
Nie miał ochoty na rozmowy, nie miał ochoty na kolejne, wałkowane do znudzenia
analizy. Wolał siedzieć z dala i z zawziętością przypatrywać się szalejącej
zamieci. Mógł skupić się na niedogodnościach pogody, na irytującym zachowaniu
Lisa, niż słuchając kolejnych wariantów, czuć pod skórą, że to na nic, że to
wszystko na nic, bo oni przecież nie zdążą.
-
Uzumaki, uspokój się, bo nas usmażysz wszystkich. I to na środku lodowej
pizgawy.
Zrzędliwy
głos Shikamaru wytrącił go z ponurych rozmyślań i pozwolił zapanować nad
wymykającą się spod kontroli lisią chakrą, którą ogrzewał ich obozowisko. To
Lisowi także nie odpowiadało, ale jednak pozwalał na to, by jego chakra służyła
innym jako przenośny grzejnik.
-
Nie było cię, gdy się naradzaliśmy – rzucił Nara, przysiadając koło Naruto i
wspierając ręce za sobą przyglądał się szalejącej poza granicą lisiej chakry
śnieżnej zamieci.
-
Nie było – mruknął tylko w odpowiedzi.
-
Nie chcesz wiedzieć, co ustaliliśmy? – Zerknął kątem oka na przyjaciela.
-
Nie.
Shikamaru
siedział z nim w milczeniu przez jakiś czas, podczas którego Naruto odprężył
się nieco przy obecności kogoś drugiego. Nigdy nie przestał zadziwiać go
zbawienny wpływ drugiej osoby. To do tego zawsze dążył, całe swoje życie, już
od małego, wkurzającego dzieciaka. Do tego dążył każdy z nich.
Niekonwencjonalnymi nieraz metodami ściągali na siebie uwagę innych, tylko
dlatego, że była to namiastka obecności drugiej osoby, jej uwagi, choćby tej
milczącej.
To
samo starał się zawsze dać Miyoshi. Milczące zrozumienia, milczące oparcie,
milczącą pomoc. Była Uchiha, czy tego chciała czy nie, a Naruto zdążył Uchihów
trochę poznać. Oni nie lubili wdzierania się w ich przestrzeń, nie lubili
osaczania. Albo dawałeś im milczenie, do którego się stopniowo przyzwyczajali,
albo siłą i przemocą wdzierałeś się w ich świat i brałeś uchihowego byka za
rogi.
Tak
zrobił z Sasuke. Takim kopniakiem wywalił jego zamknięte na miliony spustów
drzwi i władował się w jego życie jak wybuch supernowej. A skołowany Uchiha
musiał pogodzić się z jego rozwrzeszczaną osobą. Jakiś czas działało. A potem
to samo zrobił ktoś inny. Wdarł się w przestrzeń Sasuke i uderzył tam, gdzie
najbardziej bolało, tam gdzie skrywało się to, co najgorsze. To było jak rana,
na którą ktoś sypną sól. I Sasuke nie zamknął drzwi, Sasuke wywalił wszystkich
i pozwolił ranom się jątrzyć. Odszedł. A wraz z nim wszystko to, co Naruto
udało się o raz pierwszy stworzyć naprawdę.
Miyoshi
nie była zatwardziałym Sasuke i łączyły ich inne relacje, dlatego Naruto starał
się dać jej coś innego. To milczące zrozumienie i oparcie. Być kimś, kto nie
pyta, tylko jest, jak przyjaciel, jak brat, jak ojciec. Ale Uchihowie chyba
lubili kopać go prosto w serce. I nie lubili czekać, nie chcieli przyjmować
pomocy, za bardzo chcieli wszystko już, wszystko natychmiast, wszystko sami.
Duma – największa klątwa tego klanu.
Ale
to była ich wina. Miyoshi to była tylko i wyłącznie ich wina. Nigdy nie
rozmawiali o jej zemście, nigdy nie poruszyli tego tematu. Wiedzieli o nim,
wiedzieli, że jest, ale woleli ignorować, woleli odkładać w czasie, woleli
przeczekać aż minie. Ale u Uchihów nie mija, u nich nic nie mija, oni zawsze
doprowadzając sprawy do końca. Gdyby zareagowali, gdyby poruszyli temat, gdyby
zrobili coś innego, prócz obchodzenia i ignorowania tematu… Może by… Może
jeszcze by była…
-
To źle, gdy ktoś taki jak ty, Naruto, traci nadzieję.
Drgnął,
wyrywając się z myśli, gdy odezwał się spokojny głos Shikamaru. Nara poklepał
go po ramieniu wstając i odszedł.
Shikamaru
ma rację, to źle wieszczy. Ale to Naruto już wiedział…
*
Szczyty
przełęczy rosły na horyzoncie do rozmiarów gigantycznych ostrych kłów, które
tylko czekają na to, by zatopić się w ofierze i posmakować jej krwi. Nic nie
dawały lodowo-śnieżne czapy. Te wystające wierzchołki niezmiennie przypominały
szczęki.
Nie
bała się ich. Po prostu się ich nie bała. Serce niemal gwałtem pompowało
adrenalinę, sprawiając, że jej myśli koncentrowały się tylko i wyłącznie na
tym, co przed nią.
Zbliżała
się. O tak, czuła, jak z każdym krokiem jest coraz bliżej, jak z każdym
oddechem rośnie w niej dzika, pierwotna radość płynąca z osiągniętego celu.
Niemal czuła jak jej własna chakra faluje niespokojnie w oczekiwaniu, jak jej
skóra cierpnie, czując aurę innej, potężnej siły, która ciągnęła ją do siebie
niczym światło, które przyciąga do siebie ćmy. Ale ona nie była ćmą. Ona się
nie spali, ona dobrze wie, co czeka przed nią.
-
Poczekaj chwilę.
Zamieć
powoli się wyciszała. Słychać było tylko wycie wiatru. Miała wrażenie, że te
podmuchy pchają ją naprzód i naprzód, że jeszcze chwila, a nie będzie musiała dotykać
stopami ziemi, jeszcze…
-
Mówię, żebyś się zatrzymała!
Gwałtowne szarpnięcie poczuła niczym zderzenie
ze ścianą. Zareagowała odruchowo i całkowicie instynktownie, uderzając napastnika
łokciem prosto w żołądek i błyskawicznie dobywając broni. Zatrzymała ostrze cal
od jego szyi. Oddychając gwałtownie patrzyła na zgiętego w pół Ryuu, czując,
jak krew dudni jej w uszach, jak chakra przeskakuje małymi wyładowaniami po
skórze jej rąk.
-
Po… porąbało cię? – stęknął Kizuki ciężko, trzymając się za żołądek, drugą ręką
odtrącając ostrze Miyoshi sprzed swojej twarzy.
-
A nie przypadkiem ciebie? – warknęła, czując jak instynkt przechodzi gładko we wściekłość.
– Po cholerę mnie zatrzymujesz?!
-
Schowaj to żelastwo i nie machaj mi tym przed oczami – syknął, prostując z
niemałym trudem.
-
O co ci, do diabła, chodzi? – warknęła, gładko chowając miecz. Przez moment
mierzyli się lodowatymi spojrzeniami. Po chwili, ku jej zaskoczeniu, Ryuu
westchnął ciężko, pocierając palcami powieki.
-
Nie idź – mruknął.
Miyoshi
zamrugała oczami ogłupiała.
-
Słucham? – wykrztusiła.
Kizuki
warknął pod nosem ze zniecierpliwieniem, przestępując z nogi na nogę.
-
Po prostu nie idź tam.
-
O co ci chodzi? – zirytowała się.
-
Nie idź tam – powtórzył cierpliwie, postępując krok w jej stronę. – Po prostu
nie idź.
-
Co ty chrzanisz? – warknęła.
-
Nie chcę, żebyś tam szła – powiedział dobitnie, łapiąc jej dłoń w powietrzu,
która najwyraźniej zamierzała zatrzymać się na jego twarzy. Ale już za późno na
to, dużo za późno na takie sprowadzenie na ziemię… - Czujesz? Czujesz to
natężenie chakry? Wiem, że czujesz, a skoro czujesz, to powinnaś wiedzieć, że
głupotą jest się tam pchać na pewną śmierć. – Zacisnął palce na jej nadgarstku.
Jego wina, tylko jego wina…
-
Nie proszę cię o dobre rady, o nic cię nie proszę! To ciebie nie dotyczy! Ja
muszę! A ty zejdź mi z drogi, bo zabiję też ciebie. – Chciała wyrwać dłoń, ale
jego chwyt był tak silny, że przestała się szarpać.
-
O co ci chodzi, do cholery?! – wrzasnęła.
-
Nie wiem – mruknął. – Nie wiem… - Puścił jej rękę. Zamrugała zaskoczona, gdy
lekko odgarnął jej włosy z twarzy. – Bywaj…
Zniknął.
Poczuła tylko podmuch na skórze, gdy przebiegł koło niej.
O
co mu… O co mu chodzi?! Temu palantowi! Temu dupkowi, kretynowi jednemu! Co on
na robił, co ten idiota narobił najlepszego!
Przez
chwilę nie mogła zaczerpnąć powietrza, czując, jak coś rozdziera ją od środka.
Jakby te paskudne szczyty przełęczy wbiły w nią i rozdzierały kawałek po
kawałku. Co za ludzie, co za idioci, nikt… Nikt nie rozumie, nikt nie wie, nie
chce wiedzieć… Oni tylko… Tylko przeszkadzają.
Ruszyła
gwałtownie przed siebie, a przełęcz rosła jej w oczach, aż w końcu stanęła jej
w całości przed oczami. Przełęcz Czterech Smoków… Cztery ostre szczyty…
Zatrzymała się wolno przesuwając po nich wzrokiem. Wielkie. Gigantyczne. W
porównaniu z nimi, w Konoha są tylko małe pagórki.
Gwałtowność
obcej siły sprawiła, że jej serce zagalopowało niespokojnie.
Jest…
Udało jej się...