It was my heart, it was my life,
It was my start, it was your knife…
*
Od wieków ludzie dzieli świat na dobro i
zło. Na dobrych i złych. Ten prosty, pierwotny podział wpływał na niemal
wszystko w życiu człowieka. Śledząc ludzkie religie i wierzenia, zawsze byli
bogowie dobrzy i zawsze byli bogowie źli. Z czasem ludzie zapominali o tym, że
na świecie prócz dobra istnieje także zło. Że prócz dobrych bogów istnieją
także źli bogowie. Że prócz nagrody, czeka także kara… Czasem, dla własnej
wygody, dla zbagatelizowania własnych grzeszków, ludzie przestali wierzyć w to,
że istnieje jakaś wyższa zła siła gotowa ich wziąć ze sobą na samo dno piekieł.
Inna spawa miała się z demonami. W nie
ludzie nie zawsze wierzyli, ba wierzyli dużo słabej niż w samego Złego lub nie
wierzyli w nie wcale. A jednak demony istniały. Co więcej, czasem przybierały
ludzkie postacie i wędrowały po ziemi siejąc w ludzkich szeregach zamęt i
zwątpienie. Najgorsze były demony rozsiewające śmierć. Takie demony niszczyły
ludzkie serca swoich nosicieli w wyjątkowo okrutny sposób. Nie rzadko z takich
serc nie zostawał bodaj pył marny… Podtruwane zjadliwą trucizną myśli
prowadziły do obłędu, zakryte czernią oczy widziały tylko to, co chciały
wiedzieć, bezwładne ręce kierowane przez zło niszczyły wszystko, co napotkały
na swojej drodze. Taki człowiek, w
którym na stałe zagnieździł się demon, doprowadzał się w końcu do najgorszego z
możliwych upadków – samounicestwienia.
Jednak mimo tych oczywistości, ludzie
zdawali się być wyjątkowo oporni na wiarę w demony. Być może to z powodu
rozlicznych wojen, wojenek, potyczek, które pełne były ciepłej, przelanej krwi.
W takich warunkach demonom łatwo było się schronić, łatwo wtopić się w tłum,
upodobniając się łudząco do wojującego człowieka w imię wyższej sprawy. Demon
nie dawał życia, dawał tylko śmierć, prowadząc krok po kroku, stopień po
stopniu w dół. W sam ciemny zimny dół…
Zima to dobra pora na śmierć. Lodowa
piękność śmierci ochładzałaby strudzone ciała i pęknięte serca, przykrywałaby
łagodną miękką czapą zapomnienia. Tak. Zima to dobra pora na śmierć. Można
stoczyć piękny bój z żywiołem wmawiając sobie do końca, że nie jest się
tchórzem, że twoje życie było gówno warte i chociaż o godną śmierć zawojujesz.
Można też skulić się przy dogasającym malutkim ognisku, który cudem się
rozpalił i zamknąć oczy. Zamknąć oczy po raz ostatni…
Ale można też zdecydować, że to właśnie
pokryta śniegiem ziemia będzie twoim polem walki. Że to twoja krew splami biel
śniegu, że to właśnie ta zmarznięta ziemia będzie piła twoją krew. Że to pod
zwałami śniegu i mrozu spocznie twoje ciało.
Zima to dobra pora na śmierć. Po każdej
stoczonej walce miękko, troskliwie otula swoją miękkością pokonanych
wojowników. Przykrywa bielą każdą kroplę krwi, każdy krwawy odcisk buta, każdą
krwawą kałużę. Bardzo ekonomicznie, bez wysiłku szykuje pole bitwy dla nowego
wojownika.
~*~
- Szlag, ale pizga – warknął pod nosem
Ryuu, dłonią przytrzymując targany wiatrem kołnierz płaszcza.
- Nie marudź tyle – mruknęła Miyoshi,
starając się ignorować zamieć, która posyłała jej prosto w twarz lodowate
igiełki zamarzniętego śniegu. Północne części kraju Ziemi… Już drugi dzień brnęli przez to cholerne
białe gówno, a jeszcze dzisiejszego dnia zaczęło wiać, sprawiając, że nie dość,
że przez białe gówno musieli iść, to jeszcze ktoś z cholernym poczuciem humoru
posyłał im je prosto w twarze. Oczywiście, mogła wykorzystać chakrę i rozgrzać
się gorącym powietrzem, lecz coś jej podpowiadało, że lepiej zachować energię i
nie marnować jej zbyt pochopnie. Taaak, zdecydowanie trzeba oszczędzać energię.
Łudziła, że zdążą nim Sasuke wejdzie w przełęcz. Nie byłoby to
najbezpieczniejsze walczyć w tak wąskim przesmyku, narażając się na to, że w
każdej chwili może spaść ci na głowę lodowa czapa. Nie można tracić energię na
koncentrowaniu się na takich rzeczach, będą ważniejsze rzeczy do roboty. Miała
tylko nadzieję, że nikt niepowołany się nie wtrąci. To jej walka. Basta. Nie
daruje nikomu, kto odważy się jej przeszkodzić.
- Wiesz w ogóle, gdzie idziemy? – spytał
niezadowolony Kizuki.
- Tak. Jesteśmy blisko – powiedziała,
wbijając wzrok w szalejącą śnieżycę. Tak na dobrą sprawę, nie miała pojęcia,
gdzie dokładnie są, ale wiedziała, że na pewno idą dobrze. Byli na tyle blisko,
że wyczuwała pulsujące chakry przed nimi. Jeszcze daleko, ale były… Coraz
bliżej…
- Tak? A ciekawe skąd wiesz? Masz radar w
tych swoich patrzałach? – prychnął.
- Może w tyłku od razu – sarknęła ze
złości. – Wyczuwam chakrę. Jakbyś przestał skupiać się na denerwowaniu
otoczenia, to też byś wyczuł.
- Dla twojej wiadomości, śnieg nie
narzeka na moje towarzystwo – oświadczył. – Poza tym, ja nie wyczuwam żadnej
chakry. Wyczuwam tylko, że jest mi kurewsko zimno i jeszcze kilka godzin na tej
pizgawie, a odpadną mi klejnoty rodzinne, a wtedy to się naprawdę wkurzę.
Miyoshi wywróciła oczami, po raz
tysięczny zastanawiając się, czemu zgodziła się na jego towarzystwo.
- Zamknij się, bo normlanie…
- Jaskinia – przerwał jej uradowanym ton.
- Co?
- Jaskinia. Tam, patrz – wskazał nieco na
lewo, gdzie faktycznie majaczyło niewyraźnie skaliste wzniesienie i wejście do
jaskini. – Jestem genialny. Znalazłem nam schronienia! Motłochu, klękaj przed
mym geniuszem, jam pan i władca…
- Przymknij się i chodź, jeżeli nie
chcesz stracić tych swoich marnych klejnotów – warknęła, ciągnąc chłopaka za
płaszcz.
- Jestem wzruszony twoją troską o moje
klejnoty! – zawołał zachwycony.
Dziewczyna puściła go z warknięciem i z
mocnym postanowieniem ignorowania idioty ruszyła przez zawieję.
*
Jaskinia była niewielka z niskim stropem
w sam raz by pomieścić kilku osobową grupę. I temu zapewne służyła – podróżnym,
który chcieli odpocząć po męczącej przeprawie przez przełęcze lub przed taką
przeprawą, ewentualnie by schronić się przed szalejącą zamiecią. Tak jak oni.
Ułożyła na stosiku kawałki drewna, które
znalazła w jaskini, a które wymagały uprzedniego osuszenia. Na podłożu było
kilka miejsc, w których ktoś już wcześniej rozpalał ogień. Ona sama wybrała to
z dala od wejścia. Nie było sensu marznąc, lepiej jednak znosić drażniący
zapach dymu. Poruszyła patykiem stosik, który trzasnął głucho i zapadł się,
wzbijając w górę snop iskier. Westchnęła i wyciągnęła przed siebie zmarznięte
dłonie, pozwalając by żar nieco parzył skórę rąk. Przez dłuższą chwilę patrzyła
bezmyślnie na własne wyciągnięte dłonie. Nie wyróżniały się niczym istotnym.
Drobne dłonie dziewczyny o nieco kościstych palcach i krótko przyciętych
paznokciach wojowniczki. Tak zawsze wyglądały jej dłonie, nic niezwykłego, nie
poświęcała im za wiele czasu, po prostu były… jak narzędzie. To wszystko. Nie
potrafiła wyjaśnić skąd nagle takie poruszenie własnymi kończynami. Może to
wina spierzchniętej skóry, może kliku krwawych pęknięć między kostkami, może
nierównych, połamanych paznokci, a może ciemnych zabarwień wokół płytki
paznokcia, które dobrze wiedziała nie były tylko zwykłym brudem. A może to nagła
świadomość, że patrzy na dłonie zabójcy?
Była shinobi i jak każdy shinobi była
szkolona w zabijaniu ludzi. Jednak praca ninja była… czysta. Ninja zawsze
pracowali w pełnym stroju maskującym, posługiwali się masą narzędzi, które
udanie wyręczały ich od załatwiania sprawy w sposób brudny i krwawy. Wszelkiego
rodzaju oszołamiacze, usypiacze, trucizny, którymi nasączone były strzałki, igły,
noże shinobi służył temu, by rzecz wykonywać bezszelestnie i bez zbędnego
rozgłosu. Ninja działał w ciszy i konspiracji, zabijał pod osłoną nocy,
spółkując z mrokiem. Byli najemnymi zabójcami i jak najemni zabójcy musieli
działać w ukryciu. Praca ninja to jednak nie sielanka, bywały misje, po których
shinobi wracał od stóp do głów umazany krwią. Do tego też byli szkoleni.
A jednak znała wielu ninja, który zdawali
się mieć paranoje na punkcie czystości dłoni. Nie był to fakt powszechnie
napawający dumą, ale wszyscy zdawali rozumieć się ten proceder i nawet jeżeli
widzieli, nie komentowali. Wśród shinobi panowała po prostu zgodna zmowa
milczenia na tematy takie jak czystość dłoni. Może to dziwić, ale każdy z
wojowników miał niezwykle zadbane ręce. Każdy. Można było bez problemu
rozpoznać tych, który dostawali najbardziej krwawe i ciężkie misje, jeżeli
wiedziało się, czego się szuka. Dłonie zabójców zawsze miały odcień skóry
jaśniejszy aniżeli reszta ciała. Zawsze. Torturowana litrami wody, mydła i
mocniejszymi środkami myjącymi. Miało to wielu. Sensei Kakashi, Inuzuka,
Hyuuga, a nawet sam Naruto… Nigdy jej to nie pasowało do takich wojowników,
jakim byli. Sensei Kakashi po tylu latach wydawał się być człowiekiem, który
widział już wszystko i nic go nie rusza. Sensei Kiba był zbyt radosną, czasem
do przesady, osobą, która stwarzała pozory, że takie rzeczy go nie dotyczą.
Hyuuga z całą rodzinną dyscyplina, z całym swoim chłodem i opanowaniem wydawał
się być kimś, kto po prostu ma amputowaną część odpowiedzialną za sumienie i
wrażliwość. A jednak ich dłonie mówiły same za siebie. Może tylko dłonie Naruto
jej nie dziwiły. Może i jest świetnie wyszkolonym ninja, ale on, jako człowiek,
nie pasował do zabijania ludzi. Do ratowania, owszem, ale nie do obierania życia.
Skóra jej dłoni nie różniła się niczym od
reszty ciała. Tylko ranami. Tylko brudem, tylko plamami krwi…
Wzdrygnęła się, niemal podskakując w
miejscu. Cholera… Wyciągnęła ponownie przed siebie ręce, które nie wiadomo
kiedy zacisnęła w pięści. Dłonie były tylko brudne, tylko poranione, nic
więcej. Przez chwilę obracała ręce, pozwalając by jasność ogniska tworzyła
cienie i załamania na skórze. Ilu już zabiła w ciągu swojej wędrówki? Siedem,
osiem osób? A ile razy obudziła się, czując, że jeszcze chwila, a zesika się z
przerażenia? Nie pamiętała. Już nie pamiętała.
Opatuliła się szczelniej płaszczem,
obejmując kolana ramionami, nie patrząc już na swoje dłonie.
To on jej to zrobił. To on ją pchnął na
drogę, na której właśnie teraz się znajduje. To on sprawił, że gdyby tylko
miała pod ręką wodę i mydło zdarłaby skórę z własnych rąk…
Cicho,
chicho sza…
To za jego sprawą dopadł ją Cień, który
nie chce jej wypuścić i już nie wypuści nigdy, z którym musi się po prostu
pogodzić.
Śpij,
dziecino, śpij spokojnym snem…
Gdyby
nie on, miałaby dom, miałaby swoje miejsce, miałaby własne cele, własne
nadzieje, własne życie. Spętał ją. Uwięził. Złączył ją tą przeklętą krwawą
klątwą swojego klanu. Nienawidziła tego, nienawidziła jego. To przez niego
kołysanki do snu nie śpiewa jej matka, tylko śmierć i gładzi lodowatymi
palcami, i nie daje zasnąć, i pcha wciąż na przód i naprzód, i domaga się
ofiary. A ona złoży jej ofiarę…
Sen
ochroni cię przed twoim złem…
Z nich…
*
Kizuki podczas swojego całe życia nauczył
się jednego – Los to kawał skurwysyna. I to takiego najbardziej przewrotnego
skurwysyna, jaki tylko może być. Siedzi sobie taki, za pewne chleje ile wlezie
i trąca tymi paluchami pionki na swojej zajebistej planszy świata i rujnuje
ludziom życie.
Nie narzekał na swoje życie, co z tego,
że wiecznie kopało go w dupę, zawsze twierdził, że najwięksi twardziele, nie
mają szans się wychować się na jedwabiach i atłasowych poduszkach. Nie, to
zdecydowanie nie było w stanie stworzyć prawdziwego wojownika, prawdziwego
zabójcę. Taki albo wywodził się z brudu, albo od najmłodszych lat był hodowany.
Właśnie tak, hodowany.
Myioshi była jedną w właśnie takich
hodowlanych marionetek, którym za młodu pierze się mózgi i uczy sztuki
umiejętnego zabijania, a przy narodzinach wycina kilka ważnych organów, jak
sumienie, rozum i od czasu do czasu serce. I dobrze, bez tego nie nadawaliby
się do niczego. Ale oni byli tylko
połowicznie doskonali. Zawsze żyją z przeczuciem, że czegoś im brakuje, ale
nigdy nie umieją określić, co to jest. I czasem trzeba takim zasadzić niezłego
kopa w dupe. I znaleźć jakiś cel. A że shinobi brak wyrafinowania i rozmachu,
zwykle jest to pomszczenie kogoś. I dobrze, jeżeli ma im to pomóc utrzymać
równowagę, niechże się wyżynają w pień. Ryuu szkoda tylko było na to patrzeć,
pozostawało mu tylko westchnąć ze znużenia i oglądać takie mało ciekawe
spektakle.
Od czasu do czas zdarzył się jednak ktoś,
kto wyrwał go z przysypiania podczas spektaklu.
Ta czarna wiedźma właśnie to zrobiła. Ba,
zrobiła coś dużo gorszego, ale Kizuki nie miał w zwyczaju roztrząsać tego typu
spraw, więc dopóki było mu dobrze, pozwalał sprawie być bez jego tykania.
Spojrzał na siedzącego na kamieniu kruka,
który twardo przeciwstawiał się podmuchom zawiei.
- Dwa dni – odezwał się, łapiąc od środka
dłonią kołnierz płaszcza. – Niech czeka.
Schował głowę w ramionach, przyglądając
się ze zmarszczonymi brwiami, jak czarny kruk zbija się w powietrze i leci,
skurwysyn, mimo tej pieprzonej zamieci.
Pewne rzeczy jednak nie szły po myśli
Ryuu… Co za gówno.
- Co ty tu tyle czasu robisz, wiatr ci
wywiał mózg, że tu marzniesz? – Niski, francowaty głos wyrwał go z ponurych
rozmyślań. Odwrócił się z szerokim uśmiechem.
- Wiedziałem, że darzysz osobistą
sympatią moje rodzinne klejnoty.
- Lecz się, kretynie –warknęła Miyoshi. –
A najlepiej to zamarznij tutaj, będzie święty spokój.
Odwróciła się i odeszła do ogniska. Ryuu
przyglądał jej się przez chwile z nikłym uśmieszkiem, który powoli znikał z
jego ust.
No cóż, mówił, że Los to skurwysyn,
prawda?
__________
Hollywood
Undead.
Kocham to opowiadanie całym sercem, duszą i rozumem... xD
OdpowiedzUsuńBłagam, niech kolejne rozdziały będą niebawem xD
Czekam niecierpliwie!
Ramiko.
Mam wielką nadzieję, że będą niebawem. ^^
UsuńPisz dalej, świetnie się czyta tego bloga. Kiedy następny rozdział, już nie mogę się doczekać.?
OdpowiedzUsuńDziękuję. ^^ Rozdział już nie długo, mam jeszcze kawałek do dokończenia.
OdpowiedzUsuń