poniedziałek, 2 lipca 2012

16. Zemsta

It was my heart, it was my life,
It was my start, it was your knife…

*
Od wieków ludzie dzieli świat na dobro i zło. Na dobrych i złych. Ten prosty, pierwotny podział wpływał na niemal wszystko w życiu człowieka. Śledząc ludzkie religie i wierzenia, zawsze byli bogowie dobrzy i zawsze byli bogowie źli. Z czasem ludzie zapominali o tym, że na świecie prócz dobra istnieje także zło. Że prócz dobrych bogów istnieją także źli bogowie. Że prócz nagrody, czeka także kara… Czasem, dla własnej wygody, dla zbagatelizowania własnych grzeszków, ludzie przestali wierzyć w to, że istnieje jakaś wyższa zła siła gotowa ich wziąć ze sobą na samo dno piekieł.
Inna spawa miała się z demonami. W nie ludzie nie zawsze wierzyli, ba wierzyli dużo słabej niż w samego Złego lub nie wierzyli w nie wcale. A jednak demony istniały. Co więcej, czasem przybierały ludzkie postacie i wędrowały po ziemi siejąc w ludzkich szeregach zamęt i zwątpienie. Najgorsze były demony rozsiewające śmierć. Takie demony niszczyły ludzkie serca swoich nosicieli w wyjątkowo okrutny sposób. Nie rzadko z takich serc nie zostawał bodaj pył marny… Podtruwane zjadliwą trucizną myśli prowadziły do obłędu, zakryte czernią oczy widziały tylko to, co chciały wiedzieć, bezwładne ręce kierowane przez zło niszczyły wszystko, co napotkały na swojej drodze.  Taki człowiek, w którym na stałe zagnieździł się demon, doprowadzał się w końcu do najgorszego z możliwych upadków – samounicestwienia.
Jednak mimo tych oczywistości, ludzie zdawali się być wyjątkowo oporni na wiarę w demony. Być może to z powodu rozlicznych wojen, wojenek, potyczek, które pełne były ciepłej, przelanej krwi. W takich warunkach demonom łatwo było się schronić, łatwo wtopić się w tłum, upodobniając się łudząco do wojującego człowieka w imię wyższej sprawy. Demon nie dawał życia, dawał tylko śmierć, prowadząc krok po kroku, stopień po stopniu w dół. W sam ciemny zimny dół…
Zima to dobra pora na śmierć. Lodowa piękność śmierci ochładzałaby strudzone ciała i pęknięte serca, przykrywałaby łagodną miękką czapą zapomnienia. Tak. Zima to dobra pora na śmierć. Można stoczyć piękny bój z żywiołem wmawiając sobie do końca, że nie jest się tchórzem, że twoje życie było gówno warte i chociaż o godną śmierć zawojujesz. Można też skulić się przy dogasającym malutkim ognisku, który cudem się rozpalił i zamknąć oczy. Zamknąć oczy po raz ostatni…
Ale można też zdecydować, że to właśnie pokryta śniegiem ziemia będzie twoim polem walki. Że to twoja krew splami biel śniegu, że to właśnie ta zmarznięta ziemia będzie piła twoją krew. Że to pod zwałami śniegu i mrozu spocznie twoje ciało.
Zima to dobra pora na śmierć. Po każdej stoczonej walce miękko, troskliwie otula swoją miękkością pokonanych wojowników. Przykrywa bielą każdą kroplę krwi, każdy krwawy odcisk buta, każdą krwawą kałużę. Bardzo ekonomicznie, bez wysiłku szykuje pole bitwy dla nowego wojownika.

~*~

- Szlag, ale pizga – warknął pod nosem Ryuu, dłonią przytrzymując targany wiatrem kołnierz płaszcza.
- Nie marudź tyle – mruknęła Miyoshi, starając się ignorować zamieć, która posyłała jej prosto w twarz lodowate igiełki zamarzniętego śniegu. Północne części kraju Ziemi…  Już drugi dzień brnęli przez to cholerne białe gówno, a jeszcze dzisiejszego dnia zaczęło wiać, sprawiając, że nie dość, że przez białe gówno musieli iść, to jeszcze ktoś z cholernym poczuciem humoru posyłał im je prosto w twarze. Oczywiście, mogła wykorzystać chakrę i rozgrzać się gorącym powietrzem, lecz coś jej podpowiadało, że lepiej zachować energię i nie marnować jej zbyt pochopnie. Taaak, zdecydowanie trzeba oszczędzać energię. Łudziła, że zdążą nim Sasuke wejdzie w przełęcz. Nie byłoby to najbezpieczniejsze walczyć w tak wąskim przesmyku, narażając się na to, że w każdej chwili może spaść ci na głowę lodowa czapa. Nie można tracić energię na koncentrowaniu się na takich rzeczach, będą ważniejsze rzeczy do roboty. Miała tylko nadzieję, że nikt niepowołany się nie wtrąci. To jej walka. Basta. Nie daruje nikomu, kto odważy się jej przeszkodzić.
- Wiesz w ogóle, gdzie idziemy? – spytał niezadowolony Kizuki.
- Tak. Jesteśmy blisko – powiedziała, wbijając wzrok w szalejącą śnieżycę. Tak na dobrą sprawę, nie miała pojęcia, gdzie dokładnie są, ale wiedziała, że na pewno idą dobrze. Byli na tyle blisko, że wyczuwała pulsujące chakry przed nimi. Jeszcze daleko, ale były… Coraz bliżej…
- Tak? A ciekawe skąd wiesz? Masz radar w tych swoich patrzałach? – prychnął.
- Może w tyłku od razu – sarknęła ze złości. – Wyczuwam chakrę. Jakbyś przestał skupiać się na denerwowaniu otoczenia, to też byś wyczuł.
- Dla twojej wiadomości, śnieg nie narzeka na moje towarzystwo – oświadczył. – Poza tym, ja nie wyczuwam żadnej chakry. Wyczuwam tylko, że jest mi kurewsko zimno i jeszcze kilka godzin na tej pizgawie, a odpadną mi klejnoty rodzinne, a wtedy to się naprawdę wkurzę.
Miyoshi wywróciła oczami, po raz tysięczny zastanawiając się, czemu zgodziła się na jego towarzystwo.
- Zamknij się, bo normlanie…
- Jaskinia – przerwał jej uradowanym ton.
- Co?
- Jaskinia. Tam, patrz – wskazał nieco na lewo, gdzie faktycznie majaczyło niewyraźnie skaliste wzniesienie i wejście do jaskini. – Jestem genialny. Znalazłem nam schronienia! Motłochu, klękaj przed mym geniuszem, jam pan i władca…
- Przymknij się i chodź, jeżeli nie chcesz stracić tych swoich marnych klejnotów – warknęła, ciągnąc chłopaka za płaszcz.
- Jestem wzruszony twoją troską o moje klejnoty! – zawołał zachwycony.
Dziewczyna puściła go z warknięciem i z mocnym postanowieniem ignorowania idioty ruszyła przez zawieję.

*

Jaskinia była niewielka z niskim stropem w sam raz by pomieścić kilku osobową grupę. I temu zapewne służyła – podróżnym, który chcieli odpocząć po męczącej przeprawie przez przełęcze lub przed taką przeprawą, ewentualnie by schronić się przed szalejącą zamiecią. Tak jak oni.
Ułożyła na stosiku kawałki drewna, które znalazła w jaskini, a które wymagały uprzedniego osuszenia. Na podłożu było kilka miejsc, w których ktoś już wcześniej rozpalał ogień. Ona sama wybrała to z dala od wejścia. Nie było sensu marznąc, lepiej jednak znosić drażniący zapach dymu. Poruszyła patykiem stosik, który trzasnął głucho i zapadł się, wzbijając w górę snop iskier. Westchnęła i wyciągnęła przed siebie zmarznięte dłonie, pozwalając by żar nieco parzył skórę rąk. Przez dłuższą chwilę patrzyła bezmyślnie na własne wyciągnięte dłonie. Nie wyróżniały się niczym istotnym. Drobne dłonie dziewczyny o nieco kościstych palcach i krótko przyciętych paznokciach wojowniczki. Tak zawsze wyglądały jej dłonie, nic niezwykłego, nie poświęcała im za wiele czasu, po prostu były… jak narzędzie. To wszystko. Nie potrafiła wyjaśnić skąd nagle takie poruszenie własnymi kończynami. Może to wina spierzchniętej skóry, może kliku krwawych pęknięć między kostkami, może nierównych, połamanych paznokci, a może ciemnych zabarwień wokół płytki paznokcia, które dobrze wiedziała nie były tylko zwykłym brudem. A może to nagła świadomość, że patrzy na dłonie zabójcy?
Była shinobi i jak każdy shinobi była szkolona w zabijaniu ludzi. Jednak praca ninja była… czysta. Ninja zawsze pracowali w pełnym stroju maskującym, posługiwali się masą narzędzi, które udanie wyręczały ich od załatwiania sprawy w sposób brudny i krwawy. Wszelkiego rodzaju oszołamiacze, usypiacze, trucizny, którymi nasączone były strzałki, igły, noże shinobi służył temu, by rzecz wykonywać bezszelestnie i bez zbędnego rozgłosu. Ninja działał w ciszy i konspiracji, zabijał pod osłoną nocy, spółkując z mrokiem. Byli najemnymi zabójcami i jak najemni zabójcy musieli działać w ukryciu. Praca ninja to jednak nie sielanka, bywały misje, po których shinobi wracał od stóp do głów umazany krwią. Do tego też byli szkoleni.
A jednak znała wielu ninja, który zdawali się mieć paranoje na punkcie czystości dłoni. Nie był to fakt powszechnie napawający dumą, ale wszyscy zdawali rozumieć się ten proceder i nawet jeżeli widzieli, nie komentowali. Wśród shinobi panowała po prostu zgodna zmowa milczenia na tematy takie jak czystość dłoni. Może to dziwić, ale każdy z wojowników miał niezwykle zadbane ręce. Każdy. Można było bez problemu rozpoznać tych, który dostawali najbardziej krwawe i ciężkie misje, jeżeli wiedziało się, czego się szuka. Dłonie zabójców zawsze miały odcień skóry jaśniejszy aniżeli reszta ciała. Zawsze. Torturowana litrami wody, mydła i mocniejszymi środkami myjącymi. Miało to wielu. Sensei Kakashi, Inuzuka, Hyuuga, a nawet sam Naruto… Nigdy jej to nie pasowało do takich wojowników, jakim byli. Sensei Kakashi po tylu latach wydawał się być człowiekiem, który widział już wszystko i nic go nie rusza. Sensei Kiba był zbyt radosną, czasem do przesady, osobą, która stwarzała pozory, że takie rzeczy go nie dotyczą. Hyuuga z całą rodzinną dyscyplina, z całym swoim chłodem i opanowaniem wydawał się być kimś, kto po prostu ma amputowaną część odpowiedzialną za sumienie i wrażliwość. A jednak ich dłonie mówiły same za siebie. Może tylko dłonie Naruto jej nie dziwiły. Może i jest świetnie wyszkolonym ninja, ale on, jako człowiek, nie pasował do zabijania ludzi. Do ratowania, owszem, ale nie do obierania życia.
Skóra jej dłoni nie różniła się niczym od reszty ciała. Tylko ranami. Tylko brudem, tylko plamami krwi…
Wzdrygnęła się, niemal podskakując w miejscu. Cholera… Wyciągnęła ponownie przed siebie ręce, które nie wiadomo kiedy zacisnęła w pięści. Dłonie były tylko brudne, tylko poranione, nic więcej. Przez chwilę obracała ręce, pozwalając by jasność ogniska tworzyła cienie i załamania na skórze. Ilu już zabiła w ciągu swojej wędrówki? Siedem, osiem osób? A ile razy obudziła się, czując, że jeszcze chwila, a zesika się z przerażenia? Nie pamiętała. Już nie pamiętała.
Opatuliła się szczelniej płaszczem, obejmując kolana ramionami, nie patrząc już na swoje dłonie.
To on jej to zrobił. To on ją pchnął na drogę, na której właśnie teraz się znajduje. To on sprawił, że gdyby tylko miała pod ręką wodę i mydło zdarłaby skórę z własnych rąk…
Cicho, chicho sza…
To za jego sprawą dopadł ją Cień, który nie chce jej wypuścić i już nie wypuści nigdy, z którym musi się po prostu pogodzić.
Śpij, dziecino, śpij spokojnym snem…
Gdyby nie on, miałaby dom, miałaby swoje miejsce, miałaby własne cele, własne nadzieje, własne życie. Spętał ją. Uwięził. Złączył ją tą przeklętą krwawą klątwą swojego klanu. Nienawidziła tego, nienawidziła jego. To przez niego kołysanki do snu nie śpiewa jej matka, tylko śmierć i gładzi lodowatymi palcami, i nie daje zasnąć, i pcha wciąż na przód i naprzód, i domaga się ofiary. A ona złoży jej ofiarę…
Sen ochroni cię przed twoim złem…
Z nich…

*

Kizuki podczas swojego całe życia nauczył się jednego – Los to kawał skurwysyna. I to takiego najbardziej przewrotnego skurwysyna, jaki tylko może być. Siedzi sobie taki, za pewne chleje ile wlezie i trąca tymi paluchami pionki na swojej zajebistej planszy świata i rujnuje ludziom życie.
Nie narzekał na swoje życie, co z tego, że wiecznie kopało go w dupę, zawsze twierdził, że najwięksi twardziele, nie mają szans się wychować się na jedwabiach i atłasowych poduszkach. Nie, to zdecydowanie nie było w stanie stworzyć prawdziwego wojownika, prawdziwego zabójcę. Taki albo wywodził się z brudu, albo od najmłodszych lat był hodowany. Właśnie tak, hodowany.
Myioshi była jedną w właśnie takich hodowlanych marionetek, którym za młodu pierze się mózgi i uczy sztuki umiejętnego zabijania, a przy narodzinach wycina kilka ważnych organów, jak sumienie, rozum i od czasu do czasu serce. I dobrze, bez tego nie nadawaliby się do niczego.  Ale oni byli tylko połowicznie doskonali. Zawsze żyją z przeczuciem, że czegoś im brakuje, ale nigdy nie umieją określić, co to jest. I czasem trzeba takim zasadzić niezłego kopa w dupe. I znaleźć jakiś cel. A że shinobi brak wyrafinowania i rozmachu, zwykle jest to pomszczenie kogoś. I dobrze, jeżeli ma im to pomóc utrzymać równowagę, niechże się wyżynają w pień. Ryuu szkoda tylko było na to patrzeć, pozostawało mu tylko westchnąć ze znużenia i oglądać takie mało ciekawe spektakle.
Od czasu do czas zdarzył się jednak ktoś, kto wyrwał go z przysypiania podczas spektaklu.
Ta czarna wiedźma właśnie to zrobiła. Ba, zrobiła coś dużo gorszego, ale Kizuki nie miał w zwyczaju roztrząsać tego typu spraw, więc dopóki było mu dobrze, pozwalał sprawie być bez jego tykania.
Spojrzał na siedzącego na kamieniu kruka, który twardo przeciwstawiał się podmuchom zawiei.
- Dwa dni – odezwał się, łapiąc od środka dłonią kołnierz płaszcza. – Niech czeka.
Schował głowę w ramionach, przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami, jak czarny kruk zbija się w powietrze i leci, skurwysyn, mimo tej pieprzonej zamieci.
Pewne rzeczy jednak nie szły po myśli Ryuu… Co za gówno.
- Co ty tu tyle czasu robisz, wiatr ci wywiał mózg, że tu marzniesz? – Niski, francowaty głos wyrwał go z ponurych rozmyślań. Odwrócił się z szerokim uśmiechem.
- Wiedziałem, że darzysz osobistą sympatią moje rodzinne klejnoty.
- Lecz się, kretynie –warknęła Miyoshi. – A najlepiej to zamarznij tutaj, będzie święty spokój.
Odwróciła się i odeszła do ogniska. Ryuu przyglądał jej się przez chwile z nikłym uśmieszkiem, który powoli znikał z jego ust.
No cóż, mówił, że Los to skurwysyn, prawda?

__________
Hollywood Undead.

4 komentarze:

  1. Kocham to opowiadanie całym sercem, duszą i rozumem... xD
    Błagam, niech kolejne rozdziały będą niebawem xD
    Czekam niecierpliwie!
    Ramiko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wielką nadzieję, że będą niebawem. ^^

      Usuń
  2. Pisz dalej, świetnie się czyta tego bloga. Kiedy następny rozdział, już nie mogę się doczekać.?

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję. ^^ Rozdział już nie długo, mam jeszcze kawałek do dokończenia.

    OdpowiedzUsuń