Gdy
Dean otworzył oczy, poczuł, jakby był na najdzikszej karuzeli, na jakiej
kiedykolwiek zdarzyło mu się być. Jakby ktoś go wsadził na gigantycznego bączka
obracającego się co najmniej z prędkością światła. Tak to przynamniej wglądało
z perspektywy Deana, skupionego w całości na przyprawiającym o mdłości bujaniu.
Dopiero po pewnym czasie, gdy bujanie nieco się uspokoiło, Dean poczuł, że leży
na czymś cholernie twardym, a jego ciało jest tak zdrętwiałe, że z trudem może
się obrócić. Położywszy się na plecach, zmrużył oczy i natychmiast zakrył je
ramieniem, gdy poraziła go jasność palącej się lampy u sufitu. Dopiero po
chwili doszło do niego, że znajduje się w łazience. Ba, że śpi w łazience!
Zerknął jednym okiem z pomiędzy ramienia i dostrzegł kawałek od niego jasiek z
jego pokoju. A jeszcze kawałeczek dalej, tuż obok szafki pod zlewem, stała
wysoka szklanka pełna wody. Dean nie zdziwił się faktem, co w łazience robi
szklanka z wodą, bo właśnie uświadomił sobie, jak bardzo jego gardło jest
wysuszone, bolące, a do tego w ustach miał zdecydowanie niesympatyczny smak. Co
bardzo, ale to bardzo podejrzanie współgrało z tym, iż śpi w łazience zamiast w
swoim wygodnym łóżku pod kołdrą. Dean odrzucił jednak, przynajmniej na razie,
nagą prawdę wyzierającą z faktów i dźwignął się do siadu. Ból, który
zbombardował jego skronie, wyrwał z jego ust głuchy jęk.
O cholera jasna. Nie było dobrze.
Sięgnął po szklankę i wypił wodę tak
łapczywie, jakby nie pił od wieków, kompletnie ignorując palący ból gardła. O
słodkości, czy może istnieć coś lepszego, niż porcja chłodnej wody na Saharę w
ustach?
Oparł się o ścianę, masując palcami
pulsujące skronie, próbując sobie przypomnieć, jak udało mu się dostać do domu
i nie zabić. Miał co prawda pewne... hm, prześwity, ale chyba wolał je
ignorować. Chociaż sądząc po jego obecności w łazience, poduszce i szklance
wody, nie obeszło się bez interwencji Castiela.
Dean westchnął ciężko, zastanawiając
się, jak bardzo zignorowanie wszystkiego będzie nieuprzejme w stosunku do
współlokatora, który bądź co bądź, jak wskazywały fakty, najwyraźniej się nim
zajął. Dean miał szczerą nadzieję, że jego hołd złożony naturze tuż przy jego
własnym łóżku jest tylko i wyłącznie wytworem jego skacowanej wyobraźni.
Wstał z zamiarem opłukania twarzy i jak
najszybszego umycia zębów.
- O cholera…jasna…
Dean podskoczył jak rażony prądem, ale
widok, który zobaczył w lustrze przez chwilę został wyparty przez coś zupełnie
innego. Jego… Jego głos! Brzmiał, jakby znowu był w szkole i przechodził
mutację! O kurwa. Dean odchrząknął i spróbował jeszcze raz, jednak jego struny
nadal generowały z siebie skrzeki iście zaczerpnięte od zepsutej spłuczki.
Umilkł i postanowił na chwilę zignorować swój głos i przyjrzał się twarzy. Tuż
pod prawym okiem widniało niewielkie otarcie, które jednak dookoła otoczone był
sino-fioletowym siniakiem. To zdaje się jeszcze pamiętał. Ktoś się bił, pomagał
rozdzielać kretynów i ktoś mu zasadził piękne limo. Pamiętał, że oddał z
nawiązką i to go nieco pocieszyło. Ale fioletowo-zielony siniak na środku
czoła? Tego za cholerę nie pamiętał. Wyglądał jak jebany kucyk pony, jednorożec
zasrany.
Umył błyskawicznie zęby i zabierając
poduszkę i szklankę, opuścił swój padół niedoli. Mieszkanie było pogrążone było
w ciszy, co sugerowało, że Castiel najwyraźniej jeszcze spał. A o tym fakcie
przekonał się, dostrzegając rozczochraną czuprynę wystającą zza oparcia kanapy.
Cas najwyraźniej również zrezygnował z łóżka na rzecz tej oto kanapy w salonie
i książki, jako poduszki. Zajebiście. Dean czuł podskórnie, że rozmowa, która
niechybnie będzie musiała mieć miejsce do tych sympatycznych należeć nie
będzie.
Skierował się czym prędzej do kuchni,
czując, że jedzenie jest w tym momencie priorytetem, chociaż jego żołądek na
każdą rzecz, o której Dean pomyślał, reagował gwałtownym, spazmatycznym
skurczem, który chyba miał oznaczać: „Dean, stary, cokolwiek wszamasz, ja i tak
wyrzygam”. Nie ma to jak pełna synchronizacja. W takich chwilach jak te, Dean
bardzo żałował, że nie mieszka już z mamą, która zawsze wiedziała, co zrobić po
takiej nocy jak ostatnia. Ach, brakowało mu tego jak nigdy. Dean jednak był już
dorosłym mężczyzną, który nie potrzebował na każdym kroku opieki kochanej mamy,
prawda? No właśnie, sam sobie potrafi ugotować bulion, którego jego żołądek nie
odda z powrotem na talerz. Taką miał w każdym razie nadzieję.
Gdy po jakimś czasie zupa (a Dean miał bardzo
wielką nadzieję, że wyjdzie z tego zupa) bulgotała na całego, w kuchni pojawił
się Castiel.
- Dzień dobry.
Dean kiwnął tylko głową na zaspane
powitanie kolegi, nawet nie odwracając się w jego stronę. Zrobi kanapki. I
kawę. Tak, to zdecydowanie dobry pomysł.
- Dean?
- Mhym? – mruknął pytająco, krojąc
pomidora.
- Jesteś… jesteś w stanie używalności? –
spytał z tym swoim castielowym spokojem.
Dean pokiwał potwierdzająco, a
Castielowi najwyraźniej to wystarczyło, bo mruknął tylko pod nosem: „To
dobrze”.
I tyle, cholera jasna.
Postawił talerz z kanapkami na stole i
usiadł na krześle. Castiel spojrzał na kanapki, bardzo obficie obdarowane ich
ulubionym majonezem, po czym przeniósł wzrok na Deana. A po chwili po prostu
sięgnął bez słowa po kanapkę i zaczął jeść. No co za facet. Zirytowany Dean
miał ochotę uderzyć głową w stół.
- Cas… - zaczął ochrypłym głosem.
- Co ci się stało? – Castiel zmarszczył
brwi, patrząc na niego z uwagą.
- Gardło – mruknął niewyraźnie i
odchrząknął.
- Och, rozumiem. – Cas pokiwał głową
sięgając po następną kanapkę.
- Cas… - podjął Dean po chwili ciszy,
jednak znowu niedane mu było skończyć.
- Dean, zapomniałem ci wczoraj
powiedzieć, ale przyszedł rachunek za wodę – odezwał się, ocierając usta z
majonezu. – Jestem zdania, że stanowczo musimy ograniczyć używanie wody, bo…
- CAS! – Dean, zirytowany do granic
możliwości, poniósł głos i zaraz tego pożałował, bo jego gardło bardzo boleśnie
zaprotestowało.
- Tak? – spytał, patrząc na Deana z
uprzejmą uwagą.
Dean odchrząknął, zastanawiając się jak
powiedzieć to, co chciał powiedzieć i nie wyjść przy tym na kompletnego ciecia.
- Bo widzisz, jeżeli chodzi o wczoraj…
To znaczy dzisiaj…
- Och. Tak. Przepraszam cię za to, Dean
– powiedział z powagą Castiel, a Dean zamrugał skonfundowany.
- Przepraszasz?
- Tak. – Cas odłożył kanapkę i popatrzył
na niego przepraszająco. – To nie powinno się stać.
- Nie powinno… O czym ty gadasz?
- Twoje czoło.
- Moje… Cholera! Ty mi to zrobiłeś?
- Po części – mruknął Cas. – Ale w
zasadzie to moja wina. Wyślizgnąłeś mi się z rąk…
- Słucham?
- I uderzyłeś się.
- Uderzyłem?
- Tak. O wannę.
- O… Żartujesz sobie, tak?
- Nie, przykro mi, Dean. Przepraszam.
Castiel patrzył na niego z taką powagą,
że Dean zaniemówił.
- Czyli to przez ciebie wyglądam, jak
pieprzony kucyk pony srający tęczą? – upewnił się.
- Co to jest… - zaczął z pytającym
wyrazem twarzy Castiel, lecz Dean przerwał mu.
- Nie ważne. – Machnął ręką. – Myślałem, że… Mniejsza z
tym. Narobiłem zajebistego burdelu, więc tego, Cas, ja…
- Nie przypominam sobie żadnego burdelu,
Dean. – Castiel zmarszczył brwi. – W każdym razie do domu wróciłeś bez niego.
- Cas… - Dean westchnął, zamykając oczy.
- O, ale Dean, zgubiłeś klucze. Tak
przynajmniej twierdziłeś. Powinniśmy wymienić zamki.
- Jasne, zajmę się tym. Cas, nie
powinienem był wracać w takim stanie do domu, stary…
Castiel spojrzał na niego z
niezrozumieniem.
- To też twój dom, Dean.
- Tak, wiem. Tylko chodzi o to, że ty…
Obudziłem cię, wiesz…
- Ach – mruknął ze zrozumieniem. – Nic
się nie stało. I tak nie spałem.
- Nie ważne. Nie jesteś moją opiekunką
i…
- Och… Nie wiedziałem, że nie chcesz
pomocy. Przepraszam.
Dean zamrugał skonfundowany.
- Nie, nie, Cas to zupełnie nie o to
chodzi! – Westchnął ciężko. – Cieszę się, że mi pomogłeś…
- Ja też się cieszę, że mogłem ci pomóc,
Dean – powiedział spokojnie Castiel.
Dean przez chwilę gapił się na kolegę,
który chyba skończył rozmowę, bo sięgnął po kanapkę.
- Taaa… - zamruczał i odchrząknął. –
Dzięki, wiesz…
Castiel pokiwał głową, przeżuwając
kanapkę.
- Zrobię kawę – stwierdził Castiel i
wystał o stołu, a Dean zastanawiał się przez chwilę, czy kiedykolwiek uda mu
się przeprowadzić zwyczajną, normlaną rozmowę z Castielem. Szczerze wątpił.
- Ale wiesz, powiem ci, że gdy jesteś w
stanie nietrzeźwości – zaczął Castiel – masz doprawdy interesującą wyobraźnie i
słowotwórstwo. Ciekawe, czy wszyscy ludzie reagują w ten sam sposób, chyba
powinienem to sprawdzić.
- Słucham? Co mam?
Castiel obrócił się w kierunku kolegi z
czajnikiem w dłoni.
- Dean, twoje wojownicze schody ninja
były naprawdę…. naprawdę… interesujące. – Pokiwał z uznaniem głową.
- Moje co?!
~~*~~
- Czekaj, czekaj, jeszcze raz! – Dean
zamachał rękami. - Twierdzisz, że wróciłem bez kurtki, kluczy i…samochodu?
- Nie – zaprzeczył spokojnie Castiel.
- Nie? – Dean uniósł brwi
- Nie. Ja tak nie twierdzę.
- Cas…
- Słucham?
- Nie denerwuj mnie.
- Dean. – Castiel westchnął, przymykając
na moment powieki. – To ty tak twierdziłeś. Nie każ mi brać odpowiedzialności
za twoje słowa. Ja tylko powtarzam to, co sam mówiłeś.
Dean zacisnął usta, a Cas ponownie
westchnął.
- Powiedziałeś, że chyba zgubiłeś klucze
– zaczął cierpliwie Cas. – I że twoja kurtka jest, cytuję, „gdzieś tam”,
gdziekolwiek to jest, mnie nie pytaj. Twierdziłeś też, że przyszedłeś na
własnych nogach.
Dean kiwnął głową. To brzmiało rozsądnie.
- To brzmiało całkiem rozsądnie –
zauważył dość beztrosko Cas. – Jednak twierdziłeś też, że zaatakowały cię
schody i że czarna dziura chce zjeść twój mózg, dlatego sądzę, że nie możemy
niczego brać za pewnik, Dean.
Dean przez chwilę bardzo poważnie
rozważał utopienie się w resztce zupy pozostałej na talerzu. Zamiast tego
jednak posłał koledze wyjątkowo chmurne spojrzenie, na które Castiel uniósł
brwi z wyrazem niewinności absolutnej na twarzy.
- Dobra, mniejsza z tym – burknął,
wstając od stołu. – Idę odzyskać moją dziecinkę.
- W taką pogodę?
Pełne zainteresowania pytanie Casa
sprawiło, że Dean spojrzał na okno. A tam, tuż za szybą, wszystko było
absolutnie szare. Ponad to z nieba padała ohydna pacieja deszczu ze śniegiem.
Cudownie.
- Szlag, nie mam drugiej kurtki –
zamruczał pod nosem, przyciskając palce do oczu i czując, jak potężny ból coraz
mocniej pulsuje mu w tyle głowy. Jak wiele jeszcze będzie w stanie znieść zanim
jego czaszka po prostu eksploduje?
- Mogę ci pożyczyć moją – zaoferował
uroczyście Castiel.
Płaszczyk Casa? Nigdy. Dean wolał sobie
nawet nie wyobrażać reakcji świata na niego w nieśmiertelnym płaszczu Castiela.
Po prostu nigdy przenigdy.
- Dzięki, poradzę sobie – westchnął
ciężko, ruszając do swojego pokoju.
- Dean?
- Co znowu?
- Chciałem… Jesteś zdenerwowany?
- Nie!
- Jesteś pewien?
- Cas, streszczaj się!
- Przepraszam. Zastanawiam się po prostu
jak chcesz przytransportować tu samochód, skoro podobno nie masz kluczy.
Kurwa jego mać…
~~*~~
Dean czasami miał bardzo nieprzyjemne
ważenie, że ten ktoś, odpowiedzialny za ludzki los z niewyjaśnionych powodów go
nie lubi. Skurwysyn po prostu uwziął się na niego i musiał się wyjątkowo dobrze
bawić patrząc na jego frustrację.
Dean, oparty o słupek przystanka, z
kamienną twarzą patrzył na padające z nieba gówno. Po pierwsze lało i było
zimno, a on miał do dyspozycji tylko bluzę. Po drugie, musiał czekać na
autobus, który zawiezie go pod akademik. Dean nie pamiętał czasów, kiedy musiał
stać i marznąć w oczekiwaniu na autobus. A po trzecie, nie mógł sobie wybaczyć,
że wrócił do domu bez swojego kochanego samochodu. I jak wszystko wskazywało,
zgubił do niego klucze. Miał wielkie szczęście, że posiadał zapasowe, które z
wielkim trudem odnalazł wśród swoich rzeczy, a do tego łudził się niezmiennie,
że klucze odnajdą się wraz z odnalezieniem kurtki. Ech, no mówił, że czuwa nad
nim wyjątkowy skurwysyn
Dean zgarbił się nieco, dostrzegając
nadjeżdżający autobus. Była jeszcze jedna rzecz, która dzisiejszego dnia psuła
mu nastrój. Przenikające go od czasu do czasu dreszcze i niesłabnący ból gardła
wyraźnie sugerowały, że pieszy powrót do domu do najgenialniejszych pomysłów
nie należał. Jednakże Dean z gracją ignorował wszystkie symptomy. Nie będzie
się przecież nad sobą rozczulał, co on baba jakaś jest?
Wysiadł niedaleko akademika i swoje
pierwsze kroki skierował właśnie tam, zamierzając za wszelką cenę odzyskać
swoje dobra. W środku budynku wszystko wyglądało jeszcze gorzej, niż on się
czuł. Serio, Dean dawno nie widział takiego… pobojowiska. I chyba dobrze, że
nie pamiętał wszystkiego. A już zwłaszcza rysunku wielkiego, czerwonego penisa
na drzwiach windy i mocno nadpalonego fotela w korytarzu. A biednego
rododendrona ktoś powinien w końcu pochować, bo aż żal patrzeć na jego uschłe
listki i szkoda, by biedak dogorywał jako publiczna toaleta. No, ale cóż, studenci.
- Hej, Winchester, co tu robisz tak
wcześnie? Powtórka ci się marzy?
Słysząc rozbawiony głos, Dean obrócił
się i poparzył na zmierzającego w jego kierunku chłopaka, ubranego w barwną
hawajską koszulę.
- Cześć, Gabe – mruknął na powitanie.
Gabe był ostatnią osobą, którą Dean chciał spotkać. Ten facet miał zbyt wielki
dar przekonywania, zwłaszcza do złych rzeczy. A Dean naprawdę chwilowo nie
tęsknił za powtórkami.
- Co ci się stało, stary? Brzmisz jak…
- Stara spłuczka, wiem. – Wywrócił niecierpliwie
oczami.
- Gorzej, chłopie, gorzej. – Poklepał go
po plecach. – Jak zmutowany Vader na kacu – zaśmiał się ubawiony.
Gabe był wyjątkowym osobistością. Typowa
dusza towarzystwa, wokół której wszystko się kręci. Gdy Dean dowiedział się, że
chłopak studiuje, jako fizyk doświadczalny, był w głębokim szoku, zważywszy na
to, że sam mieszkał z Castielem i wiedział co nieco o ludziach z tego typu
zainteresowaniami i generalnie wszyscy geniusze uchodzili po prostu za
oderwanych od rzeczywistości sztywniaków. Gabriel był zaprzeczeniem wszystkich
tych teorii. Geniusz fizyki po prostu nie potrafił się obejść bez ludzi i
trzeba mu to przyznać, że każda impreza, w której organizacji bierze udział, po
prostu wstrząsa posadami uczelni.
- Może piszesz się na małego klina? – Zamachał
przed oczami Deana dwiema butelkami piwa, które dopiero teraz Dean zauważył.
- Innym razem, stary. Przyszedłem po
swoje rzeczy.
- Aaaaa, wszystkie znaleziony zguby,
których jeszcze nikt nie ukradł leżą w kuchni. Szukaj gościu, a masz w czym –
zachichotał, upijając łyk piwa. – Wpadnij wieczorem, chłopaki z biologii chcą
się pobawić w Indian i w końcu spalić ten szpetny fotel – zarechotał oddalając
się tylko w sobie znanym kierunku.
- Indianie, jasne – zamruczał Dean pod
nosem. I to mają być poważni studenci nauk ścisłych.
~~*~~
Dean przeżył w swoim życiu dość sporo
chwil grozy. Pierwsze nocowanie pod namiotem jako dzieciak, gdy wokół wszyscy
opowiadali historie o duchach, a starszy brat kolegi wraz ze swoimi kumplami
postanowili nastraszyć bandę ośmiolatków w środku nocy. Pierwsze poinformowanie
rodziców, że dyrektor wzywa ich na dywanik, bo ich pierworodny pozbawił jedynek
starszego od siebie ucznia podczas bójki. Oświecenie rodziców, że być może ich
kochany syn będzie musiał powtarzać klasę, stłuczka kochanym samochodem ojca,
złamanie małemu Sammy’emu ręki, czy zasugerowanie rodzicom, iż całkiem możliwe
jest, że niedługo zostaną dziadkami. Tak, Dean miał za sobą już kilka chwil
grozy, jednak w tym momencie nie liczyły się one absolutnie. Były one niczym, dokładnie
niczym w porównaniu z… TYM!
Stojąc na parkingu koło akademika, Dean
poruszał bezgłośnie ustami patrząc na swój ukochany samochód. Na swoją małą
dziecinkę. Ja pierdole, przecież on… on zamorduje kurwa!
- Kochana, co oni ci zrobili… - spytał,
podchodząc na miękkich nogach do swojego auta. Auta, które kiedyś lśniąco
czarne, teraz przyozdobione zostało jakimiś… jakimiś barbarzyńskimi graffiti!
Całe! Absolutnie całe pomalowane jakimiś cholernymi sprejami! Bo było… to było
jak zbrukanie! Zbezczeszczenie! To było… Dean czuł, jak rządza mordu zaczyna
rozsadzać mu żyły. No przecież on ich zabije. Zamorduje, kurwa jego zasrana
mać! Zabije, zaszlachtuje pierdolonych gnoi! Usmaży i spuści w kiblu, ja
pierdole kurwa mać!
Dysząc z bezsilnej złości, dotknął
drążącą dłonią pomazanej sprayem maski.
- Moje biedactwo… Moja kochana, co te
głupie ciule odważyli się ci zrobić. – Pogłaskał przepraszająco samochód. – Nie
bój się nic, zawieziemy cię do warsztatu i odnowimy, będziesz znowu piękną
dziecinką, na cacy. Moja kochana. Nie martw się, dopadnę tych skurwysynów i
flaki im wypruje. Kurwa mać, zajebe ich. Zginą po prostu. A ty się nic nie
martw, słodziutka, już jedziemy do warsztatu, do wieczora będziesz jak nowa.
~~*~~
Dean z bardzo chmurną miną gapił się na
leżącą tuż przed nim kanapkę. Czuł paskudnie ssący głód, a z drugiej strony
mdłości nie opuszczały go ani na moment i był przekonany, że zwróci absolutnie
wszystko, co zje. A do tego jakiś dupek zbezcześcił jego dziecinkę. To było
coś, co jeszcze bardziej pogarszało jego nastrój, a agresja podnosiła się do
tak wysokiego poziomu, iż najchętniej zadźgałby tę cholerną kanapkę.
Ciche chrząknięcie sprawiło, że twardy,
pełen złości wzrok przeniósł się na siedzącego naprzeciwko Castiela.
- Cóż… - Cas przybrał pocieszający wraz
twarzy. – Ważne, że odzyskałeś chociaż klucze, Dean.
Castiel ponownie odchrząknął, gdy oczy
Deana zmrużyły się wyjątkowo nienawistnie.
- Zrobię kawę – stwierdził po chwili
Cas, kiwając głową i wstając od stołu.
Dean zawarczał wewnętrznie jak wyjątkowo
wkurzony i poirytowany tygrys. Kawa. On tu przechodzi prawie żałobę, a ten mu z
kawą wyjeżdża. Zero, totalnie zero empatii i ludzkich odruchów. Ale tak
właściwie lepsza kawa niż nic, może przynajmniej jej nie wyrzyga.
- Dean, wiesz, tak sobie myślę – zaczął
Castiel lekkim tonem pogawędki, szykując kawę, na co Dean zacisnął mocniej zęby
– nie zastanawiałeś się kiedyś nad tym, że twój stosunek do było, nie było,
rzeczy martwych jest… jakby to ująć, zbyt zażyły? Dean?
- O co ci chodzi? – wyburczał.
Castiel odwrócił się w stronę kolegi z
pojemnikiem na kawę w dłoni i z bardzo zafrapowaną miną.
- Nie uważasz, że to niezdrowe mieć taki
zażyły stosunek z samochodem? – spytał ze szczerym zainteresowaniem. Dean
cholernie nie cierpiał, gdy Cas przełączał się na tryb badacza, a już zwłaszcza
jego osoby. A w dodatku on wyraźnie obrażał jego związek z dziecinką…
- Cas, nie mów tak o niej – wywarczał.
- Dean, to przecież tylko samochód…
- Cas. Nie obrażaj. Bo będę musiał cię
uderzyć.
- Och… Rozumiem.
- To dobrze.
- Dean?
- Tak?
- A nie zastanawiałeś się, że twoje
przywiązanie do samochodu bierze się z naturalnej potrzeby zbudowania z kimś
związku?
- Cas. Bo naprawdę cię uderzę.
- Przepraszam. Po prostu bardzo zastanawia
mnie ten fakt. Być może twoje przesadne przywiązanie do Impali to efekt braku
umiejętności nawiązywania zdrowych i poprawnych relacji z kobietami i
podświadomy strach przed odpowiedzialnością?
- Cas, zaczynasz mnie wkurwiać. Nie mam
żadnych problemów z nawiązywaniem zdrowych relacji z kobietami, do licha.
- Ale przecież nie byłeś jeszcze w
żadnym poważnym związku.
- A niby kto tak, kurwa mać, powiedział?
- Ty.
- Ja? Niby kiedy, do cholery?
- Przecież zawsze powtarzasz, że to są
tylko przelotne znajomości. – Cas zmarszczył brwi z wyraźnym zdezorientowaniem.
– A to świadczy, że nie chcesz bądź nie potrafisz zbudować poważnego związku,
mimo że twoja podświadomość chce czegoś innego. A przez to dochodzimy do tego,
co już mówiłem, że przerzucasz swoje uczucia na samochód. Dean, to chyba bardzo
niezdrowe.
- Nie jestem pieprzonym zboczeńcem –
wycedził Dean – i nie potrzebuje żadnego, chrzanionego związku. Koniec pieśni.
- No dobrze – zgodził się Cas, lecz
podjął po chwili – Ale sam przyznasz, że uosabianie pojazdu mechanicznego i
traktowanie go jak partnera, jest trochę niepokojące, prawda? Dean, ja chyba
zaczynam się poważanie niepokoić. Może powinieneś pomówić o tym z jakimś
specjalistą, jak myślisz?
Kurwa jego mać.
Dean z wewnętrznym jękiem uderzył czołem
w stół. Czego zaraz pożałował, gdyż siniak na środku czoła nadal bolał, a po
czaszce od wielu godzin obijał się paskudny ból głowy.
- Dean? Dobrze się czujesz?
- Zajebiście, kurwa!