wtorek, 26 listopada 2013

02. Pójdę tylko tam, gdzie poprowadzi moje serce. [AoKise]



PART II

Nie wiem, co to za stan, ale chyba z tobą gram
Potrzebuje ciebie, tylko wtedy, kiedy jestem sam
Wiem, że ta linia jest za cienka by grać
Ale wiem też, że jest coś, czego ty nie możesz mi dać


         Aomine od zawsze wiedział, że z porządnym gościem nie ma za wiele wspólnego. Ba, doskonale wiedział, że jest skończonym skurwysynem, a do tego niespecjalnie mu to przeszkadza. Być może nie najlepiej to o nim świadczyło, jednakże życie zawsze tak go prowadziło, by nauczył się jednego – że sam jest sobie panem i absolutnie nic nie jest w stanie stanąć mu na drodze. Nic nigdy nie było na tyle ważne, na tyle wartościowe, by Aomine obejrzał się za siebie. Nic nie miało znaczenia na tyle, by się zatrzymał i choć pomyślał o tym, by zejść ze swojej drogi. Do czasu aż spotkał Kise, cholernego idiotę, który wywracał wszystko do góry nogami, popychał do przodu, rzucał się, potykał i przewracał, a Aomine nie mógł robić nic innego jak tylko podążać za nim, porwany tym żywiołem, jakim był Ryouta.
Przez długi czas Aomine myślał, że Kise zna jakieś czarodziejskie sztuczki, magiczne zaklęcia, które sprawiają, że nie przeszkadza mu dzielenie się swoją przestrzenią i jakimś kawałkiem samego siebie z drugą osobą. Kise wdarł się w jego egoistyczne życie, jak upierdliwy promień słońca przeciskający się wytrwale przez niezbyt starannie zaciągniętą zasłonę. Pochłonął go całkowicie i bez reszty, czyniąc z niego, w mniemaniu Aomine, miękką ciotę, a jednak, jakimś dziwnym, niezrozumiałym trafem kompletnie mu to nie przeszkadzało. Gdy Kise był obok ze swoją drażniącą, irytująco rozradowaną osobą, wszystko zdawało się być poukładane i na swoim miejscu. Przez dłuższy czas tkwił w tej kolorowej bańce szczęścia, złudnie czując, że tylko to jest w stanie mu wystarczyć, że bez względu co by się działo i co by myślał, nic się nie zmieni, tak jak on nigdy się nie zmieniał.
Aomine mylił się, a mylić się bardzo nie lubił.
Życie jakie Kise mu oferował było dobre. Było za dobre, by Aomine nie zaczął się irytować wszędobylską dobrocią. Ciężko mu było wskazać konkretną datę, gdy coś zaczęło się dziać, gdy nagle, niespodziewanie ta kolorowa bańka szczęścia przestała mu wystarczać. Cóż za ironia losu – Aomine Daiki, człowiek, który plecami odwraca się do szczęścia, bo co? Bo sam nie wiedział, czego chce. Bo nie wiedział, czy szczęście, które mu oferowano jest tym, czego pragnie, czy uczucia, które oferowano mu na dłoni są wystarczające i czy naprawdę ich chce.
Będąc tak właściwie na samym starcie swojego życia, Aomine nie miał zielonego pojęcia, czego od owego życia oczekuje, czego pragnie, kim, gdzie i jak chce być. Wszystko, co go otaczało z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień spędzonego w domu, stawało się coraz bardziej nudne, miałkie, nic nie warte. Każdy dzień niczym nie różnił się od poprzedniego, każdy nowy dzień nie przynosił ze sobą niczego nowego, żadnego błyskotliwego pomysłu na to, co począć z własną egzystencją.
Daiki czasami czuł się kompletnie i bez celu zawieszony w trwaniu. A to działało mu na nerwy. Nie był kimś, kto stworzony był do stania w miejscu. Takie życie było nic nie warte i męczyło go niemiłosiernie. Patrząc na innych, z każdym kolejnym miesiącem coraz bardziej porządkujących swoje życie, tworzących perspektywy, ogarniała go ciężka do zrozumienia irytacja. Dlaczego złościł się, że inni widzieli przed sobą przyszłość? Dlaczego tak szalenie drażniło go to, że posiadali jakiś cel, do którego dążyli? Nawet Kise, nawet ten cholerny lekkoduch Ryouta pochłonięty był bez reszty życiem modela i studenta szkoły sił powietrznych. Kise chciał zostać pilotem. I nawet to, nawet ten mały drobny fakt, że Kise wiedział, czego chce, sprawiał, że agresja, która gdzieś głęboko w nim tkwiła, coraz częściej dawała o sobie znać.
To, w czym Aomine utkwił, przypominało nieustanne wtaczanie kamienia pod górę, który koniec końców, zawsze, gdy już się prawie docierało na szczyt, spadał z łupnięciem na sam dół i wszystko trzeba było zaczynać od nowa. Daiki nie zamierzał być kolejnym kretynem wtaczającym ten cholerny o dupę rozbić kamień, bez celu i jak idiota. Po prostu pewnego dnia uznał, że nie wytrzyma już ani jednej, pieprzonej minuty dłużej i musi się wyrwać z tego, w czym utkwił, bo jeżeli tego nie zrobi, to po prostu oszaleje.
Być może Aomine odczuwał pewne wyrzuty i kwestia, jaką w jego życiu był Kise, wprowadzała pewne wahanie, jednak bardzo szybko przypomniał sobie, że nie należy do ludzi patrzących za siebie, że jego droga wiedzie tylko w przód i wszelkie wątpliwości, jakie nim targały, zdusił w sobie bezlitośnie. Każdy człowiek bez wyjątku jest egoistą, jest stworzony do tego, by być egoistą – rodzi się sam, żyje i umiera sam i dlatego zawsze i przede wszystkim musi myśleć tylko o sobie. Jest tylko i wyłącznie on sam i jeżeli on czegoś nie zrobi własnymi rękami, jeżeli nie pójdzie na własnych nogach, nikt inny tego za niego nie zrobi. A już zwłaszcza, gdy kompletnie nie wie, co powinien począć ze sobą i swoim życiem. Zdecydowanie lepiej mimo wszystko jest iść do przodu niż stać w miejscu lub co gorsza cofać się. Lepiej iść w przód, nie patrząc za siebie, nie oglądając się na nikogo, iść tylko ze sobą…
Aomine mocniej naciągnął czapkę z daszkiem na czoło, opierając się o ścianę i patrząc na wibrujący w dłoni telefon. Momoi… Przez chwilę wahał się, po czym nacisnął zieloną słuchawkę i przyłożył telefon do ucha.
- Yo…
- No nareszcie! – zawołała Momoi. – Już myślałam, że nigdy nie odbierzesz! Aomine, co to wszystko ma znaczyć? Gdzie ty jesteś? Co ty w ogóle wyprawiasz?
- Drzesz się jak stado wron, Satsuki – mruknął, opierając głowę o ścianę.
- Aomine! Wytłumacz mi, co się dzieje, nic nie rozumiem, dlaczego ty…
- Nic się nie dzieje, durna. Chcesz coś konkretnego? Nie mam czasu, zaraz mam pociąg. – Zerknął na tablicę, gdzie pojawiła się informacja, że jego pociąg właśnie wjechał na peron.
- Jesteś na stacji? Aomine, poczekaj…
- Streszczaj się, Satsuki – mruknął z irytacja, wstając i zarzucając torbę na ramię, a drugą biorąc do ręki.
- Aomine! – zawołała piskliwie. – Gdzie ty jedziesz?
- To się jeszcze zobaczy – odpowiedział, rozglądając się za odpowiednim przejściem.
         - Dobry Buddo, ale Dai-chan, co się stało, dlaczego, do licha, w taki sposób… Czemu nic nie mówiłeś? Co się w ogóle stało? Przecież możesz powiedzieć!
- Nic się nie stało – powiedział beznamiętnie, wywracając oczami. – Muszę kończyć, Satsuki.
- Aomine! Do cholery jasnej… Odezwij się chociaż.
- Odezwę się. Na razie, Satsuki.
- Aomi…!
Daiki z irytacją schował telefon do kieszeni, poważnie się zastanawiając, czy po prostu nie wyrzucić go do kosza i raz na zawsze zrobić z tym porządek. Zignorował dzwoniący telefon i podążył w kierunku peronu, z którego za pięć minut odjedzie jego pociąg do Yokosuki. Pociąg, który zawiezie go prosto w objęcia japońskiej akademii wojskowej.

~~*~~

Kto by pomyślał, że zwykłe drewno może mieć na raz tyle odcieni brązu. Ciemniejsze pasma mieszały się z tymi jaśniejszymi, a te z kolei poprzetykane były niemal czarnymi… Kise wzdrygnął się, gdy w zasięgu jego wzroku pojawił się kubek z parującą zawartością. Wcisnął mocniej drżące dłonie pod pachy, nie będąc pewien, czy będzie w stanie podnieść kubek, a ten nie wyślizgnie mu się z palców. Zerknął kątem oka na Kuroko, który siadał na krześle tuż obok z herbatą w kubku w żaby, który Kise podarował kiedyś Aomine, ale o tym przecież Kuroko nie musiał wiedzieć. Kise zgarbił się jeszcze bardziej, czując jak nieustępujące zimno coraz dotkliwiej go dotyka. Umknął spojrzeniem, gdy dwoje poważnych, niebieskich oczu skierowało się w jego stronę. Nie był gotowy na konfrontację z tym żywym roentgenem. Wyciągnął skostniałe dłonie i objął nimi kubek, czując, jak jego gorąc parzy mu skórę.
Kise znajdował się w czymś na kształt próżni, nieruchomego zawieszenia w przestrzeni. Nie myślał o niczym konkretnym, nie był też w stanie zmierzyć się z tym, co wokół niego się działo. Był świadom tego, że nurt myśli, wspomnień, rozważań, wniosków po prostu przez niego przepływa, a on na nie patrzy i patrzy, i nie jest w stanie nic poczuć. Jakby w miejscu odpowiedzialnym za uczucia pojawiła się wielka, czarna otchłań.
Choć bał się do tego przyznać – bo pomyślenie o tym lub wypowiedzenie byłoby jakby ostatecznym przypieczętowaniem tego faktu – to Kise wciąż i wciąż zastanawiał się dlaczego. Od zawsze wiedział, że cokolwiek kiedykolwiek uda mu się stworzyć z Aomine na pewno nie będzie to łatwe. Daiki to francowaty, zawzięty dziad, dla którego czubek nosa to jak alfa i omega i Ryouta doskonale o tym wiedział. Tak samo jak wiedział, że jeżeli ktoś na tego drania ma jakikolwiek wpływ, to właśnie on, Kise. Aomine nie był łatwy w pożyciu, mnożył trudności z prędkością błyskawicy, jednak bez tego Daiki nie byłby sobą, a dla Kise było ważne absolutnie wszystko, co składało się na jego osobę. Mogli się nie zgadzać, kłócić, denerwować, drażnić, nawet rzucać tymi cholernymi talerzami, ale zawsze mieli pewność, co do swoich uczuć. Kise nie był zwolennikiem cichych dni, dużo bardziej wolał, gdy wyżyli się na sobie nawzajem i oczyszczali atmosferę ze wszystkiego, co się uzbierało. A zbierało się dużo i często. Lecz z biegiem czasu te ich potyczki i tarcia bardziej go bawiły niż złościły, zwłaszcza, gdy na pamięć znał ich schemat i teksty, i dlatego mogli od razu przejść do przyjemniejszych form kłótni, czyli godzenia się.
Jednak gdy Kise coraz więcej czasu poświęcał na przyglądaniu się w myślach temu, co się działo, z przerażeniem odkrył, że to, co go martwiło w Aomine, a co starał się przez wzgląd na jego drażliwość ignorować, może być powodem dla którego on… dla którego wszystko wygląda jak wygląda.
Kise od dawna wiedział, że Aomine to typ, który bardzo szybko się nudzi, zwłaszcza, gdy brakuje mu motywujących bodźców i który szybko popada w totalnie nic nie robienie, które tylko pogarsza mu nastrój. Gdy obaj skończyli liceum i postanowili wynająć razem mieszkanie, dla Kise oczywistym było robienie czegoś dalej. Miał zbyt dużo energii, by usiedział na tyłku. Szybko więc rzucił się realizować swoje marzenie o lataniu samolotami. Wieść o tym, że Aomine nie zamierza kontynuować dokształcania się na jakimkolwiek polu przyjął ze zgrozą i za swoją misję dziejową powziął zmienienie tego. To za jego namową Daiki wylądował na studiach sportowych, a nawet dalej, zamierzył się na poważną, krajową koszykówkę. Działało przez jakiś czas. Jednak w końcu pojawił się duży i zasadniczy problem – poważna koszykówka wymagała dyscypliny i obowiązkowości, na którą taki typ jak Aomine po prostu kichał. Przyzwyczajony do robienia wszystkiego jak chce, w żaden sposób nie był w stanie zaakceptować ścisłych harmonogramów. A Kise wiedział, jak działa świat promujący gwiazdy – to ty musisz zabiegać, by cię chcieli, nie na odwrót. Daiki stanowczo nie należał do tego typu osób. Dlatego też wszelkie nadzieje Kise na to, że Aomine znajdzie coś, co będzie w stanie go pochłonąć, szybko zmieniły się w mrzonkę. Z biegiem czasu coraz rzadziej reagował na to, że Aomine całymi dniami zostaje w domu, że olewa nawet studia, że jego dni mijają po prostu z dnia na dzień. A jego coraz większa drażliwość na każdą uwagę z tym związaną skłaniała Kise do tego, by po prostu nie ruszać ciężkiego tematu. I mimo że widział, jak Daiki męczy się sam ze sobą, nic nie robił w myśl swojej odwiecznej metody beztroskiego idioty, że wszystko trzeba przetrzymać, aż koniec końców samo się rozwiąże.
To się rozwiązało, Ryouta, powinszować sukcesu.
Kise mocno potarł czoło wnętrzem dłoni. Uporczywy ból głowy ciągle nie ustępował i pogarszał jego już i tak parszywy humor.
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, od jak dawna Aomine to planował. Znając jego, była to kolejna impulsywna decyzja, jednak na tyle przemyślana i poważna, że wiedział jak to rozegrać. Kise uśmiechnął się ponuro do siebie. Znał go już za dobrze, Daiki zawsze załatwiał wszystko złością. Zawsze prowokował do tego, by ktoś wyskoczył do niego z wściekłością, a wtedy z czystym sumieniem przystępował do ataku. I tak też próbował zrobić tym razem. Ryouta zastanawiał się dlaczego. Dlatego, żeby łatwiej było mu odjeść? A może odejść nie zrozumiałym przez cały świat? A może to w Kise chciał wywołać złość na siebie?
Pytanie mnożyły się w jego głowie i atakowały jak natrętne muchy. Bał się, że długo już nie wytrzyma tego coraz większego chaosu w głowie, że powoli jego własne myśli zaczynaj przejmować nad nim kontrolę.
Podskoczył w miejscu, gdy poczuł dotyk na ramieniu. Niebieskie oczy, na które natrafiły jego własne były nieruchome, czujne i rozumiejące wszystko. Jakby ich właściciel doskonale wiedział, jakim nurtem podążyły jego myśli i wyrwał go z tego.
- W porządku – mruknął niewyraźnie, zakładając ręce na piersi i wciskając dłonie pod pachy. Kuroko jeszcze przez chwilę patrzył na niego uważnie, po czym wyprostował się na krześle i zaplótł dłonie na kubku, zerkając w stronę pokoju, za którym Momoi rozmawiał przez telefon z… o ile się dodzwoniła. Jakby na zawołanie dziewczyna weszła do kuchni z mocno zaciśniętymi zębami, najwyraźniej z trudem panując nad emocjami. Usiadła między nimi, odkładając telefon na stół.
- Co za debil – wymamrotała, chowając twarz w dłonie.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu i w pomieszczeniu słychać było tylko tykanie zegara. Satsuki obróciła się i objęła Kise w pasie, chowając twarz w jego ramieniu.
- Cholerny debil – powiedziała drżącym głosem, obejmując Kise tak mocno, że gdyby nie fakt, że i tak nie mógł już oddychać, na pewno brakłoby mu tchu.

_______
Jamal – Mantra.

                H.: No, zatem wstęp mamy już za sobą, teraz powinna zacząć się właściwa część, która siedzi mi w głowie. Zachęcam do pozostawienia po sobie paru słów, pomoże mi to na pewno rozeznać się, czy w dobrą stronę wędruję i na pewno zmotywuje. :D

sobota, 23 listopada 2013

01. Pójdę tylko tam, gdzie poprowadzi moje serce. [AoKise]



Zostań, potrzebuję cię tu,
To, co w sobie mam tylko ciągnie mnie w dół.
Zostań, poukładaj mi sny,
Jeden z nich na pewno to my…


            Kise Ryouta nigdy nie uważał, by jego życie było wyjątkowo ciężkie. Ze swoim dość beztroskim i optymistycznym podejściem, nie był typem osoby, która cierpiałaby na sezonowe chandry czy pogrążała się w depresje napadowe. Potrafił się odnaleźć w każdej sytuacji, nawet tej najcięższej i wyjść z niej obronną ręką. Najbliżsi mogli się nabijać, że jest zbyt durnowaty, by pojąć powagę sytuacji, jednak cokolwiek by go nie chroniło przed depresyjnymi stanami i załamaniami, naturalny talent czy wrodzona głupota – skutkowało. Przez całe jego życie działało bez szwanku i nigdy przez myśl mu nie przemknęło, że kiedykolwiek mogłoby być inaczej. Albo też inaczej – nigdy, absolutnie nigdy nie przewidywał, że spotka go w życiu coś na tyle złego i okropnego, że będzie w stanie zdruzgotać jego, osobę, która nawet w ciemnej dupie była w stanie zobaczyć cholerny promyk słońca i tęczę.
Kise nie wiedział, czy to zemsta przewrotnego losu - który jak każdy człowiek wie, jest wyjątkowym skurczybykiem – czy może po prostu wyczerpał swój życiowy limit szczęścia. W każdym razie Kise na własnej, osobistej skórze przekonał się, że na świecie nie istnieje gorsze paskudztwo niż właśnie owo szczęście – debilizm wymyślony przez hedonistów, w który zawsze wierzył i to właśnie ono doprowadziło go tam, gdzie po raz pierwszy się znajdował. Nigdy nie przypuszczał, że życie tak szybko i tak łatwo może się pochrzanić. Że wystarczy zaledwie mgnienie oka i sypie się wszystko, na co człowiek pracował w pocie czoła, wszystko, na czym mu zależało. Nawet się nie obejrzysz, a przestajesz panować nad sytuacją, a wszystko dzieje się wbrew tobie i wbrew twojej woli. I absolutnie wszystko przesypuje się przez palce dłoni, którymi próbujesz to pochwycić i zatrzymać.
Tak właściwie to po raz pierwszy doświadczył tego, że szczęścia nie da się przy sobie zatrzymać, a już zwłaszcza na stałe i własnymi rękami. A już zwłaszcza wtedy, gdy owo szczęście zależy bezpośrednio od innej osoby.
Nie był w stanie tego pojąć. Nie on, osoba, która zawsze znajdowała wyjście, której koniec końców zawsze wszystko się udawało, która urodziła się, do cholery, pod samą pieprzoną tęczą i całe jego życie miało być usłane kwiatkami!
Kise westchnął ciężko, ciaśniej obejmując ramionami nogi i czołem pocierając kolano. Pulsujący ból umiejscowił się w przodzie głowy i tępo dawał o sobie znać raz po raz, jakby było mu jeszcze mało cierpienia. Zerknął zmęczonym wzrokiem na okno i przez dłuższą chwilę bez celu gapił się na miasto. Niebo zaczynało szarzeć, a mgła schodziła coraz niżej i niżej, aż w końcu zabieli wszystkie ulice i uliczki, pogrążając świat w mlecznym bezruchu.
Podniósł drżącą dłoń i pomasował skroń, która uporczywie promieniowała bólem. Nie był pewien, ile jeszcze wytrzyma, ale wiedział, że dopóki tu siedzi w ciasnym kłębku i gapi się za to cholernego okno, wszystkie jego części pozostaną w całości. Nie wiedział, co się stanie, gdy wyrwie się ze swojego otępienia.
Próbował się zastanowić, kiedy to wszystko właściwie się stało, kiedy wszystko, co udało się zbudować, zaczęło się sypać, a on to przegapił. A może ignorował oczywiste symptomy? Nie był jednak w stanie. Jego myśli co i rusz uciekały do wydarzeń, które jakiś czas temu - minutę, godzinę, a może tydzień temu - rozegrały się w tym mieszkaniu.
Kise zignorował dzwonek u drzwi, kompletnie go nie słysząc, i oparł czoło na kolanach.
Ten dzień niczym nie różnił się przecież od innych. Jak co rano zaspał i w biegu próbował umyć się, ubrać, zjeść i spakować jednocześnie. Jak co rano towarzyszyło mu gderanie, że zachowuje się gorzej niż stado bawołów. Jak co rano uciekł mu autobus i jak co rano niemal wpadł na handlarza rybami biegnąc na inny przystanek, by zdążyć na kolejny autobus. Jak zawsze sesje zdjęciowe i zajęcia go wykończyły, ale humor ani na moment go nie opuścił. Jak każdego dnia ciepła, pachnąca bułka z jagodami została przez niego pochłonięta, gdy w biegu zmierzał na autobus, który zabierze go do domu, gdzie jak zwykle będzie mógł ponarzekać na brak jedzenia lub na jedzenie, którego nie da się zjeść, ale i tak je zje, bo będzie wiedział, że robione było specjalnie dla niego. Jak każdego dnia głośno obwieścił swój powrót zrzucając byle jak buty w korytarzu i udał się do sypialni. A tam, jak nie co dzień, jak kompletnie nigdy wcześniej w życiu, jego szczęście z rozmachem machało mu na pożegnanie.
- Um, Aominecchi, co robisz? – spytał, patrząc jak Aomine pakuje torbę. Jak zdążył zauważyć jedna już była pełna i zapięta.
- Pakuje się – odezwał się Daiki, nawet nie podnosząc wzroku.
Kise zmarszczył brwi, przestępując z nogi na nogę nieco nerwowym ruchem.
- Hn. Tyle to akurat widzę. A mogę się dowiedzieć, z jakiej paki?
Aomine spojrzał na niego, a jego wzrok był czujny, nieruchomy i kompletnie nieczytelny. Zaciskając wargi, przesunął dłonią po twarzy.
- Siadaj – powiedział, samemu przysiadając na łóżku.
Kise oparł się o framugę zakładając ręce na piersi i unosząc brew. W spojrzeniu Aomine na moment mignęła irytacja, jednak nic nie powiedział. Kise poczuł pierwsze, naprawdę niekontrolowane fale strachu, które sprawiły, że żołądek podjechał mu do gardła i z trudem przełknął ślinę.
Aomine był poważny.
- Wyjeżdżam – oznajmił, patrząc z uwagą na Kise.
Ryouta milczał przez chwilę, zastanawiając się, dlaczego tak absurdalna sytuacja ma w ogóle miejsce i jak to się stało, że bierze w niej udział.
- Mhym. A można wiedzieć kiedy?
- Za dwie godziny mam pociąg – odpowiedział, zerkając na zegar stojący na komodzie, którą razem kupowali. Zresztą tak samo jak ten cholerny, tykający zegar w kształcie kota, na który Kise uparł się jak osioł.
- Aha… I dwie godziny przed wyjazdem postanowiłeś mnie poinformować, że… wyjeżdżasz? – spytał głucho, coraz bardziej czując się jak w jakiejś idiotycznej komedii i tylko czekał aż ktoś wyskoczy i wydrze się prima aprilis.
Aomine nic nie powiedział, tylko patrzył, a Kise nie wiedział, co się z nim dzieje. Kompletnie i absolutnie. Był wściekły, zszokowany, przerażony, zdruzgotany… Nie wiedział.
- A teraz poważnie, co to, do wszystkich diabłów, ma znaczyć, że za dwie godziny masz pociąg? – spytał ostro, nieco zduszonym głosem, czując, że zaczyna brakować mu powietrza.
Wojowniczy błysk pojawił się w oczach Aomine i Kise już wiedział…
- To, co powiedziałem, że wyjeżdżam – powiedział wolno i dobitnie, pochylając się w przód.
…Aomine właśnie na to czekał. Na złość, na którą będzie mógł odpowiedzieć złością. Kise poczuł, jak ogarnia go pusty, bezradny śmiech.
- Aominecchi, świetny żart, ale daj już spokój. – Potarł powieki, czując, że zaraz się roześmieje, a śmiech ten będzie miał wiele wspólnego z histerią. Jego rozum miał widoczne problemu z przyswojeniem tego, co się właśnie działo.
- Ja nie żartuje, Kise, wyjeżdżam – powiedział poirytowanym tonem.
Tym razem to Ryouta nic nie odpowiedział, tylko po prostu patrzył na twarz Aomine, która wyostrzyła się w złości.
- I uznałeś za stosowne poinformować mnie dopiero teraz… - powiedział głucho, kiwając głową, jakby nagle zaczął ogarniać, co się właśnie działo… Aomine go zostawia, odrzuca, odpycha, robi mu największe świństwo, jakie człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi, któremu zależy…
Może i Kise uchodził za rozhisteryzowanego idiotę, może i rozsiewał wokół siebie tępotę, ale wszystko, nawet on, miało swoje granice. Nawet nie chciał wiedzieć, czemu, po co, gdzie… To, co działo się wewnątrz niego, to, z jakim hukiem wszystko, co miał waliło się na łeb i na szyje… Nie chciał wiedzieć nic. A już na pewno nie zamierzał dać mu sposobności, by załatwić to jego sposobem – złością. Nie był w stanie tego zrobić.
Przesunął się na bok, czując, jakby jego ciało poruszało się samo, bez udziału jego woli, jakby stał gdzieś z boku i patrzył jak skorupa, jaką było jego ciało, poruszało się mechanicznie.
- No więc wynoś się – wydusił z siebie z trudem, mając wrażenie, że jeszcze chwila, a zwymiotuje swój żołądek, jeszcze chwila, a jego serce wyskoczy z jego piersi i po prostu rozerwie się na kawałki, że jeszcze moment, a udusi się, bo nie może złapać tchu…
Kise wzdrygnął się, gdy telefon zaczął wibrować na panelach. Podniósł głowę i ciężkim spojrzeniem patrzył, jak telefon miga w mroku pokoju, po czym gaśnie i wszystko pogrążyło się w ciemności. Mętnej, zimnej, przerażającej ciemności…. Telefon ponownie rozbłysnął, informując o dostarczonej wiadomości. Sięgnął po niego i spojrzał na informację.
Od: Kurokocchi (^w^): Kise, otwórz drzwi.
Ryouta potarł czoło telefonem, po czym wstał, zastanawiając się, jak to możliwe, że jego ciało jeszcze funkcjonuje, a nie rozsypuje się jak pacynka, której ktoś poodcinał linki… Drżąc na całym ciele – nie wiedział czy z zimna czy z jakiegoś innego powodu – otworzył drzwi i popatrzył na stojącego na korytarzu Kuroko. Tetsuya przez chwilę mierzył go wzrokiem, a Kise zagryzł drżącą wargę, czując, że chyba jednak się rozsypie.
- Momoi już jedzie – odezwał się Kuroko.
Kise pokiwał głową i wpuścił przyjaciela do mieszkania.


__________
Tytuł: Jamal – Pójdę tylko tam.
Cytat: Jamal – Peron.

H.: Cóż, nie wiem czy wyszło i z jakim skutkiem, bo pisane było mocno na żywioł i tak na dobrą sprawę, wiele mam jeszcze do ogarnięcia. ^^” Ale wrzucam do czytania, bo być może to mnie zmobilizuje, by nie ustawać w próbach pisania i być może natchnie mnie i pomoże lepiej sprecyzować to, co dość mętnie siedzi mi od dawna w głowie. :P

środa, 20 listopada 2013

Bądź wierny, idź. [Kuroko no basket]



Takie małe nic, po którym nie trzeba się wiele spodziewać.

~~*~~

a nagrodzą cię za to tym co mają pod ręką
chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku


            Czy wiesz, jak to jest grać i nigdy nie wygrywać? Czy potrafisz sobie wyobrazić, jak to jest kochać coś całym sercem i oddawać temu całe życie, a w zamian dostać tylko wstyd? Czy kiedykolwiek w zamian za starania dostałeś tylko i wyłącznie porażkę, nigdy wygraną? Nigdy zwycięstwo, nigdy osiągnięcie celu – tylko przegraną. Potrafisz sobie wyobrazić, co czuje osoba, która mimo prób, mimo wszelkich starań, zawsze upada?
            Hyuuga Junpei wiedział to doskonale. Chyba jak nikt inny na tym globie poznał jak paskudą gorycz ma porażka. Miała ona najbardziej znienawidzony przez niego smak, który przyprawiał wręcz o mdłości swoją okropnością.
Hyuuga dobrze wiedział, że nie ma nic gorszego niż porażka. Mówi się, że nikt nie zapamiętuje przegranych, pamięta się tylko o tych, którzy wygrali. Najgorsze i najokrutniejsze kłamstwo na świecie. Zawsze pamięta się o przegranych. O każdym ich błędzie, o każdym ich potknięciu, o wszystkim, co będzie w stanie uchronić innych od takiej samej upokarzającej przegranej. A on nie miał zamiaru zostać na wieki zapamiętany, jako przegrany.
Niestety, los bardzo okrutnie sobie z niego zakpił. Hyuuga czasem się zastanawiał, czy los nie jest aby czasem przewrotnym skurczybykiem, który nie ma litości i im bardziej ktoś się stara, tym więcej kłód pod nogi mu rzuca. Tak przynajmniej wyglądało to z jego perspektywy. Im bardziej drużyna się starała, im więcej on sam trenował i próbował, tym cięższe ponosili porażki, po których coraz trudniej było się podnosić. Ale robili to, raz po raz, wciąż i wciąż aż ten paskudny kawalarz-skurwiel, jakim jest los, nie postawił na ich drodze cudownych dzieci, geniuszy swojego pokolenia, którzy po prostu starli ich na proch. Którzy dokumentnie pozbawili ich złudzeń, sił i samozaparcia. Którzy zdmuchnęli, jak wiatr płomień świecy, wszelkie ich marzenia o zwycięstwie.
Po tym wszystkim nastąpiło najgorsze – trzeba było nauczyć się żyć z tym gorzkim, okrutnym smakiem porażki w ustach, który czasem jak ostre sztylety rozdzierał od środka. Trzeba było nauczyć się żyć z rozczarowaniem i nienawiścią do tego, co najbliższe. No bo jak poradzić sobie z zawodem? Jak poradzić sobie z tym, że coś, co się kochało, stało się zarazem źródłem rozgoryczenia?
Nie da się.
Bo jak można kochać i nienawidzić jednocześnie? Mieć nadzieję, a w pamięci świeży posmak rozczarowania? Jak można czuć to wszystko i nie oszaleć, rozdartym na kawałki?
Nie da się.
Hyuuga porzucił więc wszelkie, jakże naiwne marzenia o wygranej i koszykówce. Po cóż przecież zadawać sobie jeszcze większy ból? Przecież każdy człowiek musiał mieć jakiś limit upokorzenia, którego musiał doświadczyć i który był w stanie znieść. A on miał nadzieję doświadczyć swojego raz i do ostatniej kropli.
To właśnie upokorzenie i wstyd było tym, czego każdy człowiek, każdy jeden bez wyjątku, w głębi ducha się obawia. Cokolwiek robisz, cokolwiek myślisz, o czymkolwiek marzysz, poddane ocenie innych sprawia, że budzi się największy demon drzemiący w człowieku – strach. Największy, najpotężniejszy strach przed wstydem, upokorzeniem, przed byciem nie wystarczająco dobrym. To ciekawe, a zarazem przerażające, jak wielki wpływ na człowieka mają inni, ich zdanie, ich ocena, jak bardzo człowiek tworzy siebie poprzez innych. Strach, który rodzi się z oceny innych, jest tym rodzajem przerażenia, do którego ciężko się przyznać. Można zapewniać o swojej niezależności, o swojej sile, o swoim „wisi-mi-co-sądzą-o-mnie-inni”, ale koniec końców, gdy na szali stawiane jest dla ciebie coś cennego, coś ważnego, coś, co dotyka samego twojego rdzenia… Nie ma żadnego „wisi mi to”, nie ma żadnego „zdanie innych się nie liczy”, zostaje tylko strach przed „byciem nie wystarczająco…” i tym niewidzialnym bólem spowodowanym nieakceptacją i niezrozumieniem.
Ciężko było pogodzić się z tak druzgoczącą przegraną. Ciężko było zaakceptować to, że wszystko roztrzaskało się jak szkło w drobny mak. A jeszcze ciężej było sobie wyobrazić, że to jeszcze nie jest limit życiowych upokorzeń.
Hyuuga zamierzał wycisnąć z tego tyle, ile się dało, by już nigdy przenigdy nie doświadczyć czegoś podobnego, by już zawsze pamiętać, że marzenia są dla głupców i nie ma znaczenia, ile się starasz i jak bardzo coś kochasz – na końcu i tak przegrasz. Blond włosy, które widział codziennie w lustrze, miały mu o tym nieustannie przypominać, wciąż i wciąż, niczym kara za naiwne myślenie, że ktoś inny niż urodzeni wygrani mogą się poważyć na próbę sięgnięcia po zwycięstwo. Przestały go wzruszać kpiny i żarty z powodu tego okropnego koloru. Zaciskał zęby, bo to miało być jego karą, a zarazem liczył, że w końcu wyczerpie swój życiowy limit upokorzeń.
Co więcej, Hyuuga naiwnie wierzył, że życie jest takie proste, że ot tak pozwoli mu się nurzać w tym jego bajorze pokonanych, gdzie miał święty spokój i mógł się wyłączyć na wszelkie próby, starania i nadzieje, gdzie mógł pamiętać, jak smakuje przegrana i już nigdy więcej nie marzyć.

idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch

Nazywał się Kiyoshi Teppei i był najbardziej wkurzającą osobą, jaką Hyuuga kiedykolwiek spotkał. Czasami człowiek ma „nieprzyjemność” spotkać osoby, których nigdy nie miałby ochoty poznać. A już zwłaszcza nie wtedy, gdy całkowicie i totalnie nurza się w swoim dekadentyzmie i ani myśli z niego wychodzić.
Kiyoshi Teppei był zaprzeczeniem wszystkiego, co aktualnie reprezentował sobą Hyuuga. Pełen siły, nadziei i optymizmu, mierził Hyuugę, jak tylko człowieka może denerwować upierdliwy komar swoim bzyczeniem, gdy ten tak bardzo pragnie usnąć. Niestety, problem tkwił w tym, iż Kiyoshi ani myślał przypominać rozmiarem komara i nie było szans, by po prostu łatwo i przyjemnie pozbyć się go za pomocą gazety lub kapcia. Teppei był wielkoludem z ogromnymi rękami i generalnie był… po prostu stworzony do grania w kosza, nie było się co czarować. A do tego miał to coś, ten nieuchwytny błysk w oku, tę postawę, która jasno mówiła, że właśnie na drodze Hyuugi stanął Zwycięzca. Nie był zwykłym, szarym, pracującym na swoje osiągnięcia zawodnikiem, lecz Zwycięzcą, tym kimś, komu Matka Natura i stary poczciwy Los z upodobaniem ofiarowali drogę w chwale.
Hyuuga musiał być szczery sam ze sobą – Teppei był mu solą w oku. I to nawet nie chodziło o niego samego, ale o to, że budził zazdrość. Zazdrość o to wszystko, co miał, a o czym Junpei nie chciał już myśleć i tego pragnąć. Nie wtedy, gdy już się z tym pogodził, nie wtedy, gdy już przyzwyczaił się do swojego miejsca w loży przegranych, nie wtedy, gdy tak bardzo tęsknił za koszem, że wszystko, co go otaczało oraz całe życie było jedną, wielką przerażającą nudą…
Żelazne Serce Kiyoshi
Teppei wiedział. Teppei wiedział zbyt wiele i zbyt łatwo można było ulec aurze Zwycięzcy, którą wokół siebie rozsiewał. Zbyt dobrze wiedział, jak to jest kochać coś tak bardzo, że nadawało życiu sens, jak to jest czuć nieustanną gorycz wywołaną tym, co najbliższe. A najgorsze, że wiedział, a mimo trwał w tym. Nie rejterował, nie odpuszczał… Żelazne Serce Kiyoshi miał doprawdy serce ze stali, które rozumiało wszystko, chociaż Hyuuga tak bardzo pragnął, by nie rozumiało. By nikt nie próbował go wyciągnąć z tego, w czym tkwił, w czym się pogrążał i z czym się pogodził. By nikt więcej nie rozpalał w nim głupiej nadziei, pragnienia zwycięstwa… Nie w nim, stworzonym by przegrywać.
A jednak tkwiło to w nim nadal, głęboko, zagłuszane, ale było.
Czuł to każdego mijającego dnia, w każdej nudnej minucie mijającego życia, czuł to jak szpilkę wbitą w tył głowy. Ale nie miał odwagi niczego z tym robić, nie miał siły, by się do tego przyznać, a już zwłaszcza, by wstać i iść, wiernie za swoimi pragnieniami. Nie mógł i nie potrafił, dopóki na tej jego przeklętej drodze nie stanął ten cholerny Kiyoshi, tak podobny a zarazem tak inni, lepszy, silniejszy, mocniejszy niż on, tchórz – Hyuuga Junpei. I choć uważał, iż zwykły, pracujący ciężko człowiek nigdy nie będzie w stanie sięgnąć chociaż pięt utalentowanych geniuszy, to przy Kiyoshim to wszystko przestawało być tak prawdziwe. Dziwnym, magicznym sposobem myśl o zwycięstwie nie była taka nierealna, stawała się wyraźna, jakby osiągalna, tylko na wyciagnięcie ręki. Jakby wystarczyło tylko wyciągnąć dłoń, wstać z kolan i iść po zwycięstwo, drogą wiodącą ku chwały, otwartą dla każdego, kto tylko pragnie walczyć i zwyciężyć, nie grać – tylko wygrać.


_________________
Zarówno tytuł jak i cytaty pochodzą od  Zbigniewa Herberta „Przesłanie Pana Cogito”.