Zostań, potrzebuję cię
tu,
To, co w sobie mam
tylko ciągnie mnie w dół.
Zostań, poukładaj mi
sny,
Jeden z nich na pewno
to my…
Kise Ryouta nigdy nie uważał, by
jego życie było wyjątkowo ciężkie. Ze swoim dość beztroskim i optymistycznym podejściem,
nie był typem osoby, która cierpiałaby na sezonowe chandry czy pogrążała się w
depresje napadowe. Potrafił się odnaleźć w każdej sytuacji, nawet tej najcięższej
i wyjść z niej obronną ręką. Najbliżsi mogli się nabijać, że jest zbyt
durnowaty, by pojąć powagę sytuacji, jednak cokolwiek by go nie chroniło przed
depresyjnymi stanami i załamaniami, naturalny talent czy wrodzona głupota –
skutkowało. Przez całe jego życie działało bez szwanku i nigdy przez myśl mu
nie przemknęło, że kiedykolwiek mogłoby być inaczej. Albo też inaczej – nigdy,
absolutnie nigdy nie przewidywał, że spotka go w życiu coś na tyle złego i
okropnego, że będzie w stanie zdruzgotać jego, osobę, która nawet w ciemnej
dupie była w stanie zobaczyć cholerny promyk słońca i tęczę.
Kise nie wiedział, czy to zemsta przewrotnego
losu - który jak każdy człowiek wie, jest wyjątkowym skurczybykiem – czy może
po prostu wyczerpał swój życiowy limit szczęścia. W każdym razie Kise na
własnej, osobistej skórze przekonał się, że na świecie nie istnieje gorsze paskudztwo
niż właśnie owo szczęście – debilizm wymyślony przez hedonistów, w który zawsze
wierzył i to właśnie ono doprowadziło go tam, gdzie po raz pierwszy się
znajdował. Nigdy nie przypuszczał, że życie tak szybko i tak łatwo może się
pochrzanić. Że wystarczy zaledwie mgnienie oka i sypie się wszystko, na co
człowiek pracował w pocie czoła, wszystko, na czym mu zależało. Nawet się nie
obejrzysz, a przestajesz panować nad sytuacją, a wszystko dzieje się wbrew
tobie i wbrew twojej woli. I absolutnie wszystko przesypuje się przez palce
dłoni, którymi próbujesz to pochwycić i zatrzymać.
Tak właściwie to po raz pierwszy
doświadczył tego, że szczęścia nie da się przy sobie zatrzymać, a już zwłaszcza
na stałe i własnymi rękami. A już zwłaszcza wtedy, gdy owo szczęście zależy bezpośrednio
od innej osoby.
Nie był w stanie tego pojąć. Nie on,
osoba, która zawsze znajdowała wyjście, której koniec końców zawsze wszystko
się udawało, która urodziła się, do cholery, pod samą pieprzoną tęczą i całe
jego życie miało być usłane kwiatkami!
Kise westchnął ciężko, ciaśniej
obejmując ramionami nogi i czołem pocierając kolano. Pulsujący ból umiejscowił
się w przodzie głowy i tępo dawał o sobie znać raz po raz, jakby było mu
jeszcze mało cierpienia. Zerknął zmęczonym wzrokiem na okno i przez dłuższą
chwilę bez celu gapił się na miasto. Niebo zaczynało szarzeć, a mgła schodziła
coraz niżej i niżej, aż w końcu zabieli wszystkie ulice i uliczki, pogrążając
świat w mlecznym bezruchu.
Podniósł drżącą dłoń i pomasował skroń,
która uporczywie promieniowała bólem. Nie był pewien, ile jeszcze wytrzyma, ale
wiedział, że dopóki tu siedzi w ciasnym kłębku i gapi się za to cholernego okno,
wszystkie jego części pozostaną w całości. Nie wiedział, co się stanie, gdy
wyrwie się ze swojego otępienia.
Próbował się zastanowić, kiedy to
wszystko właściwie się stało, kiedy wszystko, co udało się zbudować, zaczęło
się sypać, a on to przegapił. A może ignorował oczywiste symptomy? Nie był
jednak w stanie. Jego myśli co i rusz uciekały do wydarzeń, które jakiś czas
temu - minutę, godzinę, a może tydzień temu - rozegrały się w tym mieszkaniu.
Kise zignorował dzwonek u drzwi,
kompletnie go nie słysząc, i oparł czoło na kolanach.
Ten dzień niczym nie różnił się przecież
od innych. Jak co rano zaspał i w biegu próbował umyć się, ubrać, zjeść i
spakować jednocześnie. Jak co rano towarzyszyło mu gderanie, że zachowuje się
gorzej niż stado bawołów. Jak co rano uciekł mu autobus i jak co rano niemal
wpadł na handlarza rybami biegnąc na inny przystanek, by zdążyć na kolejny
autobus. Jak zawsze sesje zdjęciowe i zajęcia go wykończyły, ale humor ani na
moment go nie opuścił. Jak każdego dnia ciepła, pachnąca bułka z jagodami
została przez niego pochłonięta, gdy w biegu zmierzał na autobus, który
zabierze go do domu, gdzie jak zwykle będzie mógł ponarzekać na brak jedzenia
lub na jedzenie, którego nie da się zjeść, ale i tak je zje, bo będzie wiedział,
że robione było specjalnie dla niego. Jak każdego dnia głośno obwieścił swój
powrót zrzucając byle jak buty w korytarzu i udał się do sypialni. A tam, jak nie
co dzień, jak kompletnie nigdy wcześniej w życiu, jego szczęście z rozmachem
machało mu na pożegnanie.
- Um, Aominecchi, co robisz? – spytał,
patrząc jak Aomine pakuje torbę. Jak zdążył zauważyć jedna już była pełna i
zapięta.
- Pakuje się – odezwał się Daiki, nawet
nie podnosząc wzroku.
Kise zmarszczył brwi, przestępując z
nogi na nogę nieco nerwowym ruchem.
- Hn. Tyle to akurat widzę. A mogę się
dowiedzieć, z jakiej paki?
Aomine spojrzał na niego, a jego wzrok
był czujny, nieruchomy i kompletnie nieczytelny. Zaciskając wargi, przesunął
dłonią po twarzy.
- Siadaj – powiedział, samemu
przysiadając na łóżku.
Kise oparł się o framugę zakładając ręce
na piersi i unosząc brew. W spojrzeniu Aomine na moment mignęła irytacja,
jednak nic nie powiedział. Kise poczuł pierwsze, naprawdę niekontrolowane fale
strachu, które sprawiły, że żołądek podjechał mu do gardła i z trudem przełknął
ślinę.
Aomine był poważny.
- Wyjeżdżam – oznajmił, patrząc z uwagą
na Kise.
Ryouta milczał przez chwilę,
zastanawiając się, dlaczego tak absurdalna sytuacja ma w ogóle miejsce i jak to
się stało, że bierze w niej udział.
- Mhym. A można wiedzieć kiedy?
- Za dwie godziny mam pociąg –
odpowiedział, zerkając na zegar stojący na komodzie, którą razem kupowali.
Zresztą tak samo jak ten cholerny, tykający zegar w kształcie kota, na który
Kise uparł się jak osioł.
- Aha… I dwie godziny przed wyjazdem
postanowiłeś mnie poinformować, że… wyjeżdżasz? – spytał głucho, coraz bardziej
czując się jak w jakiejś idiotycznej komedii i tylko czekał aż ktoś wyskoczy i
wydrze się prima aprilis.
Aomine nic nie powiedział, tylko
patrzył, a Kise nie wiedział, co się z nim dzieje. Kompletnie i absolutnie. Był
wściekły, zszokowany, przerażony, zdruzgotany… Nie wiedział.
- A teraz poważnie, co to, do wszystkich
diabłów, ma znaczyć, że za dwie godziny masz pociąg? – spytał ostro, nieco
zduszonym głosem, czując, że zaczyna brakować mu powietrza.
Wojowniczy błysk pojawił się w oczach
Aomine i Kise już wiedział…
- To, co powiedziałem, że wyjeżdżam –
powiedział wolno i dobitnie, pochylając się w przód.
…Aomine właśnie na to czekał. Na złość,
na którą będzie mógł odpowiedzieć złością. Kise poczuł, jak ogarnia go pusty,
bezradny śmiech.
- Aominecchi, świetny żart, ale daj już
spokój. – Potarł powieki, czując, że zaraz się roześmieje, a śmiech ten będzie
miał wiele wspólnego z histerią. Jego rozum miał widoczne problemu z
przyswojeniem tego, co się właśnie działo.
- Ja nie żartuje, Kise, wyjeżdżam –
powiedział poirytowanym tonem.
Tym razem to Ryouta nic nie
odpowiedział, tylko po prostu patrzył na twarz Aomine, która wyostrzyła się w
złości.
- I uznałeś za stosowne poinformować
mnie dopiero teraz… - powiedział głucho, kiwając głową, jakby nagle zaczął
ogarniać, co się właśnie działo… Aomine go zostawia, odrzuca, odpycha, robi mu
największe świństwo, jakie człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi, któremu
zależy…
Może i Kise uchodził za
rozhisteryzowanego idiotę, może i rozsiewał wokół siebie tępotę, ale wszystko, nawet
on, miało swoje granice. Nawet nie chciał wiedzieć, czemu, po co, gdzie… To, co
działo się wewnątrz niego, to, z jakim hukiem wszystko, co miał waliło się na
łeb i na szyje… Nie chciał wiedzieć nic. A już na pewno nie zamierzał dać mu
sposobności, by załatwić to jego sposobem – złością. Nie był w stanie tego
zrobić.
Przesunął się na bok, czując, jakby jego
ciało poruszało się samo, bez udziału jego woli, jakby stał gdzieś z boku i
patrzył jak skorupa, jaką było jego ciało, poruszało się mechanicznie.
- No więc wynoś się – wydusił z siebie z
trudem, mając wrażenie, że jeszcze chwila, a zwymiotuje swój żołądek, jeszcze
chwila, a jego serce wyskoczy z jego piersi i po prostu rozerwie się na kawałki,
że jeszcze moment, a udusi się, bo nie może złapać tchu…
Kise wzdrygnął się, gdy telefon zaczął
wibrować na panelach. Podniósł głowę i ciężkim spojrzeniem patrzył, jak telefon
miga w mroku pokoju, po czym gaśnie i wszystko pogrążyło się w ciemności.
Mętnej, zimnej, przerażającej ciemności…. Telefon ponownie rozbłysnął,
informując o dostarczonej wiadomości. Sięgnął po niego i spojrzał na
informację.
Od:
Kurokocchi (^w^): Kise, otwórz drzwi.
Ryouta potarł czoło telefonem, po czym
wstał, zastanawiając się, jak to możliwe, że jego ciało jeszcze funkcjonuje, a
nie rozsypuje się jak pacynka, której ktoś poodcinał linki… Drżąc na całym
ciele – nie wiedział czy z zimna czy z jakiegoś innego powodu – otworzył drzwi
i popatrzył na stojącego na korytarzu Kuroko. Tetsuya przez chwilę mierzył go
wzrokiem, a Kise zagryzł drżącą wargę, czując, że chyba jednak się rozsypie.
- Momoi już jedzie – odezwał się Kuroko.
Kise pokiwał głową i wpuścił przyjaciela
do mieszkania.
__________
Tytuł:
Jamal – Pójdę tylko tam.
Cytat:
Jamal – Peron.
H.:
Cóż, nie wiem czy wyszło i z jakim skutkiem, bo pisane było mocno na żywioł i
tak na dobrą sprawę, wiele mam jeszcze do ogarnięcia. ^^” Ale wrzucam do
czytania, bo być może to mnie zmobilizuje, by nie ustawać w próbach pisania i
być może natchnie mnie i pomoże lepiej sprecyzować to, co dość mętnie siedzi mi
od dawna w głowie. :P
awwwwwws w końcu jakieś twoje aokisy ♥
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBiedna Kisia. Znów ma pod górkę. Tak bardzo smutam. Idę pochłaniać ciąg dalszy z nadzieją, że Momoi przemówi do rozsądku mudżynowi. Bardzo chcę wiedzieć oso cchodzi.
OdpowiedzUsuń*.* podoba . biedny Kise! czytam dalej ;3
OdpowiedzUsuń