-
Jak się dziś czujesz?
-
Nie wiem. Zwyczajnie…
-
Lepiej niż wczoraj?
-
Nie.
-
Gorzej?
-
Pada deszcz.
-
Rozumiem.
-
On zawsze pada wtedy, kiedy nie powinien. Wiesz… Czemu bitwy na filmach nie
mogą się toczyć w słońcu? Albo zawsze, gdy postacie mają coś ważnego do zrobienia,
zawsze wtedy pada deszcz i cały plan idzie w cholerę.
-
Może deszcz ma klimat?
-
Ma zły klimat. Zawsze gdy ma się stać coś złego pada deszcz. Albo jest ciemno.
Czemu reżyserowie robią durniów z ludzi? Każdy normalny wchodząc do ciemnego
pomieszczenia szukałby światła, albo nie wchodziłby wcale.
-
Ty byś nie wszedł?
-
Jak byłem dzieckiem bałem się ciemności.
-
A teraz?
- Dzisiaj
się nie boję. Ani ciemności, ani burzy.
-
A deszczu?
-
Nie lubię go.
-
A boisz się?
-
Nie. To tylko deszcz.
-
Rozumiem…
-
…
- Coś
się stało?
-
Nie, dlaczego?
-
Jesteś zdenerwowany.
-
Pada deszcz.
-
…
-
Wtedy też padał. Nie lubię deszczu.
-
W porządku. Chcesz mówić? Ostatnio nie skończyłeś, ale powiedziałeś, że to był
najgorszy dzień. Dlaczego?
-
Wtedy… wtedy wszystko zaczęło się psuć. Ale jeszcze o tym nie wiedziałem.
-
Teraz wiesz?
-
Tak. Wszystko wtedy było nie tak, a ja to przegapiłem. Od tego dnia się
zaczęło.
-
To może opowiesz mi co było dalej?
-
…
-
Jeżeli nie chcesz, możemy z tym poczekać.
-
To… to nie to… Jeszcze nikomu nie mówiłem.
-
Ja wysłucham wszystkiego, cokolwiek by to było, wszystko, co chcesz powiedzieć.
###
Cieszył się jak wariat. Nie, to mało
powiedziane, cieszył się jak kompletny dureń. Do licha, naprawdę się dostał!
Cieszył się, ekscytował się, ale chyba dopóki nie stanął w murach uczelni, nie
wierzył, że to prawda. Ale to była prawda. Dostał stypendium, dostał miejsce w
sportowej akademii i będzie mógł teraz robić to, co kochał – trenować ile dusza
zapragnie. Ciągle z kimś nowym, z kimś lepszym do pokonania.
W tamtym czasie czuł, jakby wszystkie
troski i problemy się go nie imały, jakby wszystko musiało, po prostu musiało
ułożyć się dobrze. Najlepiej! Bo niby jak coś w tamtym czasie mogłoby się
popsuć? W końcu jak człowiek dostaje od losu taką szansę, nie ma możliwości, by
coś mogło pójść nie tak, po prostu musiało być dobrze. Marzenia nie spełniają
się po to, by człowieka miała spotkać jakaś katastrofa.
Chyba że katastrofą nazwie się spotkanie
oko w oko z największym życiowym utrapieniem – odwiecznym rywalem. Doprawdy,
powinien cofnąć wszystko to, co myślał wcześniej o łucie szczęścia, o
przychylności bogów, czy co tam zdarzyło mu się jeszcze pomyśleć w przypływie
radości…
Nie bez trudu odnalazł salę gimnastyczną,
na której jego rocznik miał mieć spotkanie organizacyjne ze swoim opiekunem, a
po którym miały odbyć się pierwsze zajęcia treningowe. Tak po prawdzie, to
nawet nie zdawał sobie sprawy, ile zajęć teoretycznych go czeka… Ale z tym się
jakoś upora, póki co cieszyła go myśl, że będzie mógł się rozwijać w czymś, co
naprawdę kochał.
Hala była naprawdę wielka, bez porównania
większa od tej, którą dysponowali w liceum. Spora grupa studentów stała po
drugiej stronie sali i tam też się skierował, rozglądając się po pomieszczeniu,
przyglądając się mijającym go i gadającym ludziom, grupce trenerów w sportowych
strojach rozmawiających niedaleko. Palce aż go świerzbiły, żeby zagrać, energia
rozpierała każdą komórkę jego ciała. Przyglądał się czekającym chłopakom.
Niektórzy wyglądali na silnych i sprawnych, inni byli jakby ich zaprzeczeniem,
jeszcze inni już zaczynali dokazywać.
Zauważył go dopiero po chwili, gdyż stał
nieco za grupą, opierając się o drabinki w towarzystwie innych chłopaków,
którzy jak on leniwie omiatali spojrzeniami całą resztę nadpobudliwego
towarzystwa.
Kagami czuł jak nogi wrosły mu w ziemię i
nie był pewny czy jęknął na głos, czy tylko w swoich myślach. Aomine Daiki, co
ty tu kurwa robisz?
Gdy minęło pierwsze zaskoczenie tym, że ten
wkurzający, irytujący typ też tutaj jest, Kagami poczuł coś na kształt
przewrotnego zadowolenia. W końcu nic tak lepiej nie działa na samorozwój jak
dobry rywal pod ręką. Bo to, że on i Aomine byli rywalami, było jasne już od
pierwszego meczu jaki rozegrali. Co prawda miał nadzieję nie spotkać nikogo
znajomego, tylko skupić się na nowych wyzwaniach, to w sumie nie ma nic złego w
starym, znajomym rywalu, z którym znają się niemal na wylot i tym trudniej go
pokonać…
Nie wiedział, ile gapił się na Aomine, ale
oczy chłopaka w końcu skierowały się na niego. Przez chwilę na jego twarzy
widniało zaskoczenie, które Kagami sam poczuł, ale szybko ustąpiło miejsca
krzywemu uśmieszkowi i Taiga był więcej niż pewny, że Aomine parsknął pod
nosem. Co za cholerny idiota, jeszcze nie zdążył się pogodzić z tym, że razem
studiują, a on już go wnerwia.
Warknął, kręcąc głową i skupiając uwagę na
podstarzałym trenerze, który gwizdkiem przywołał wszystkich do siebie. Kagami
niekoniecznie przysłuchiwał się przemowie swojego opiekuna, czekając w
znudzeniu na rozpoczęcie treningu. Wszystkie te durne formalności wlatywały mu
jednym uchem a wylatywały drugim. Ożywił się dopiero, gdy przyszło się
zapisywać do sekcji, w których chcieli być. Gdy lista do niego dotarła, bez
wahania wpisał się w rubryczce z koszykówką, z zadowoleniem zauważając tam już
kilka wpisów. Wpisał się też do ogólnosprawnościówki i podał listę dalej ze zniecierpliwieniem
czekając aż inni się wpiszą i będą mogli w końcu zacząć.
Gdy lista wylądowała w rękach asystenta
trenera, dano im kilka minut na przebranie się, po czym zaczęły się zajęcia.
Proste, podstawowe zajęcia wytrzymałościowo-sprawnościowe nie były dla niego
żadnym problemem, ale tor przeszkód jaki im przygotowano z najlepszego wywlekł by
płuca. Ale o to chodziło, właśnie o to. Im trudniej i ciężej tym lepiej. Kagami
przyglądał się kątem oka ćwiczącemu Aomine i zastanawiał się dlaczego to robi,
skoro gość potrafił go tylko irytować. Ale może miało to związek z tym, że był
jedyną znaną mordą w otoczeniu? W każdym razie nawet Aomine musiał się pozbyć
swojej nonszalanckiej pozy znudzonego lenia. Właściwie, gdy Kagami się nad tym
zastanawiał, to obecność Aomine tutaj była zaskakująca. Biorąc pod uwagę jaki chłopak
miał stosunek do treningów, nie spodziewał się, że ten będzie chciał
kontynuować karierę sportowca.
Po skończonym treningu, zalani potem, udali
się do szatni ledwie zipiąc. Na widok rozbawionych min trenerów przez myśl
Kagamiego przebiegło, czy te dziady zawsze tak witają nowych. W każdym razie
mało kto tryskał takim entuzjazmem jak przed treningiem, a kilku nawet słaniało
się z mało tęgimi minami. Ciekawe ile wytrzymają.
Po szybkim prysznicu spakował się i
przygładzając wilgotne włosy udał się do wyjścia. W drzwiach niemal zderzył się
z Aomine wychodzącym z drugiej, przyległej szatni.
- Patrz jak chodzisz, Bakagami – prychnął
na niego, wciskając ręce do kieszeni spodni.
- Lepiej sam patrz, Ahomine – odpyskował,
mierząc go chłodnym spojrzeniem. – Co ty tutaj w ogóle robisz? – wyburczał.
Brew Aomine powędrowała do góry w kpiącym
geście, który tak denerwował Taigę.
- A na co ci to wygląda? – spytał,
przeciągając leniwie słowa.
- Nie ważne. – Wywrócił oczami. – Znając
twój zapał, wyleją tę twoją leniwą dupę po miesiącu. – Teraz to on uśmiechnął
się z ironią
- Żebyś się nie zdziwił, Bakagami –
parsknął i wyminął chłopaka. – Będę pierwszym, który skopie ci dupę na
jutrzejszym treningu. – Machnął ręką na odchodnym, a Kagami odprowadzał go
wkurzonym spojrzeniem.
###
Kolejne tygodnie były dla Kagamiego jednym
wielkim zawirowaniem pełnym bieganiny, potu, endorfin na poziomie
przedawkowania i niewyspania. A co najlepsze kompletnie mu to nie
przeszkadzało. Mimo że treningi były ciężkie i potrafiły sprawić, że wlekł się
do szatni na drżących nogach, mimo że niemal wszystkie zajęcia prócz tych
ruchowych były dla niego mową-trawą, mimo bieganiny od akademii do pracy, z
pracy do szpitala, ze szpitala do domu… To był szczęśliwy. Naprawdę, naprawdę
był wtedy szczęśliwy, co od choroby matki raczej mu się nie zdarzało. Zresztą
mama, która podzielała jego entuzjazm i wysłuchiwała wszystkie tyrady od tych
pełnych radości do skrajnego wkurzenia, sprawiała, że tym bardziej parł
naprzód.
Kagamiego nie specjalnie pochłaniały
zajęcia teoretyczne i metodyki sportu, zdecydowanie bardziej skupiał swoją
uwagę na tych wymagających siły fizycznej. Chociaż ten balet… Ku zgrozie
wszystkich mężczyzn w ich naprawdę licznej grupie w planie zajęć widniały
elementy baletu i mimo że każdy przysięgał na swoją męską dumę, że nigdy w
życiu nie będzie kręcił żadnych piruetów w trykotach… Z trenerami nie było
żartów, potrafili przekonać każdego. I tak ponad setka facetów w każdy piątek o
trzynastej na wypożyczonej sali od sekcji baletowej ćwiczyła… balet. Chwała wszystkim
bogom, że obeszło się bez trykotów. Niemniej każdy z nich czuł się jak jakiś
pieprzony, niezgrabny słoń w składzie porcelany i chociaż sytuacja aż prosiła
się, by ponabijać się z innych, jak próbują wyglądać lekko i zwiewnie jak
baletnice, to każdy z nich był tak zażenowany tym, co mieli robić, że były to jedyne
zajęcia, które odbywały się bez testosteronowych przepychanek. Zresztą trenerzy
prowadzący te zajęcia jasno dawali do zrozumienia, że ich przedmiotu nie należy
lekceważyć i jest bardzo istotny w poprawie koordynacji, której, jak ciągle
wypominali, wielu brakuje. To naprawdę skutecznie zamykało wszystkim gęby i
skupiali się na modlitwach, by te dwie godziny minęły jak najszybciej.
- Nienawidzę tych pieprzonych zajęć, czuję
się jak jakaś baba, do cholery – prychnął jeden z chłopaków, gdy opuszczali
salę, udając się do szatni. Tego typu zdanie pojawiało się w każdy wtorek co
najmniej… z milion razy i wszyscy tylko ponuro kiwali głowami za każdym razem,
gdy padało.
-
Hej! Hej!
– Niski blondyn stanął na ławce, żeby
było go lepiej słuchać. – W piętek po zajęciach organizujemy imprezę w
akademiku! Wstęp wolny z własnym wkładem!
Po tym ogłoszeniu entuzjazm zdecydowanie
wzrósł, w każdym razie balet odszedł w niepamięć.
- Wybieracie się? – spytał Takada Chouzo,
jeden z członków sekcji koszykarskiej, z którym Kagami zdążył się już
zakolegować.
Teraz zamyślił się nad pytaniem. Właściwie
od rozpoczęcia zajęć nie miał czasu na żadne rozrywki, jego „grafik” był mocno
napięty. Fakt, udało mu się parę razy wynaleźć chwilę, by wyskoczyć z
chłopakami z sekcji na piwo, ale wszystkie większe imprezy odpuszczał sobie jak
do tej pory. Ale teraz…
- W sumie czemu nie – mruknął, co zostało
przyjęte z entuzjazmem. Nie miał za wiele czasu, żeby rozprawiać z chłopakami o
imprezie, więc obiecując, że się zdzwonią, jako jeden z pierwszych opuścił
szatnię.
Mama, do której udał się w przerwie między
zajęciami, była zadowolona, że w końcu gdzieś się wybiera ze znajomymi. Nie
podobało jej się, że jej syn spędza czas w ciągłej bieganinie między uczelnią,
szpitalem, pracą i domem, odmawiając sobie wszelkich rozrywek typowych dla
młodych ludzi. Taiga w sumie niczego szczególnego nie żałował, dużo bardziej
wolał spędzać czas z matką, która, wydawało mu się, w ostatnim czasie jakby
schudła i postarzała się o kilka lat. Lecz każde jego pytanie ignorowała i
fukała na niego karcąco, że nic nie jest, więc przestał pytać.
Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej
spokojnej, śpiącej twarzy z lekkim uśmiechem, który szybko znikał im bardziej
widział, jak choroba niszczyła jego matkę. Westchnął krótko, wstając i
pozostawiwszy na jej szafce małego, papierowego żurawia, wyszedł, pozwalając
jej w spokoju odpocząć.
Pomagając staruszce w uporaniu się z windą
rozmyślał, czy naprawdę na ochotę na jakiekolwiek imprezy. Rozmyślał o tym
nawet, jak pomagał kobiecince zlokalizować przystanek i autobus, którym powinna
pojechać, by trafiła tam gdzie chciała. Stwierdził w końcu, że jeżeli nie
pójdzie, matka się na niego wkurzy, więc koniec końców w piątek wieczorem
wylądował w domu studenckim, który aż drżał w posadach od głośniej muzyki i
hałasu. W sumie nie było tak źle, szybko odnalazł się z kolegami z sekcji, z
którymi zaśmiewał się z innych studentów wyprawiających naprawdę dziwne rzeczy
pod wpływem procentów. Największa atrakcją były rzecz jasna dziewczyny, których
w całej akademii sportowej było niewiele, a tutaj nagle było ich tyle, że
wszyscy zdawali się głupieć jeszcze bardziej niż normalnie. Ciekawe skąd ich
tyle wytrzasnęli.
- Stoisz w przejściu, Bakagami.
Taiga wyrwał się z małego zagapienia na
śliczną blondynkę słysząc pełne zniecierpliwienia stwierdzenia. Opuścił butelkę
z piwem, które zamarła w jego dłoni w połowie drogi do ust, gdy zauważył
dziewczynę i spojrzał na Aomine.
- No i? – burknął, upijając w końcu łyk
piwa.
- No i jak chcesz, to cię przestawię, ale
nie obiecuję, że nie będzie bolało – prychnął.
- Zawsze możesz spróbować – parsknął, robiąc
mu jednak miejsce. – Co się w ogóle stało, że wielki pan Aomine uświetnił tę
imprezę swoją obecnością.
- To takie dziwne? – Uniósł ironicznie
brew, opierając się ramieniem o ścianę i upijając swoje piwo.
- No raczej – mruknął. Aomine raczej nie
był towarzyskim typem, bywał na imprezach równie rzadko jak Taiga, dlatego tak
zaskakująca była jego obecność.
- Niektórzy nie mają czasu, żeby marnować
go na tego typu rozrywki.
- Taa, coś o tym wiem – burknął do siebie,
gapiąc się jak jego śliczna blondynka kieruje się do wyjścia z gościem z sekcji
piłkarskiej. Eech…
- Nie masz czego żałować.
Spojrzał na Aomine, który jak się okazało,
przyglądał się mu cały czas.
- To już trzeci facet, z którym wychodzi,
jeszcze byś jakiegoś parcha złapał. – Jego usta wykrzywił kpiący uśmieszek.
- Taaa? Czyżbyś był jednym z tych trzech? –
Tym razem to on uniósł brew z drwiną.
Daiki parsknął wyraźnie rozbawiony.
- Byle czego nie tykam, ale ty rób co
chcesz, Baaakagami. – Uderzył spodem butelki w jego butelkę i odszedł,
ignorując kompletnie Kagamiego, który puścił do niego wiązankę przekleństw, gdy
jego piwo wystartowało ze szkła.
Taiga wbił wkurwione spojrzenie w plecy
odchodzącego Aomine, strzepując piwo z palców. Jak on go nie znosił.
###
A broken mess,
just scattered pieces of who I am
I tried so hard
Thought I could do this on my own
I've lost so much along the way
###
Kagamiemu tygodnie mijały jak zaklęte,
jeden za drugim, w coraz większym pośpiechu. Dzielił czas między pracę i coraz
większą ilość na uczelni, ale nie narzekał. Lubił działanie. Jednak chyba przez
to przegapił coś istotnego. Przestał dostrzegać to, co powinien dostrzec już
dawno i uświadomić sobie co to. Ale życie nie znosi próżni tak samo jak nie
znosi przewlekłego szczęścia. Odwieczna zasada świata – jeżeli coś ma się schrzanić,
to prędzej czy później się schrzani, bez względu na to, czy człowiek jest
przygotowany czy nie.
Tamtego dnia lało jak z cebra i nawet mimo
parasola jego rękawy i nogawki spodni były kompletnie przemoczone. Myślałby kto, że
nadeszła pora deszczowa.
Piętą zatrzasnął za sobą drzwi, kładąc
parasol na podłodze i od razu ściągając przemoczoną bluzę. Dopiero gdy opuścił
łazienkę, Kagami zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Przez dłuższą chwilę
wpatrywał się w buty ojca leżące w holu.
- Tato?
- Taiga. Chodź na chwilę.
Przez chwilę stał w miejscu i nie wiedział
dlaczego żołądek ścisnął mu się spazmatycznie. Nie mieli z ojcem nigdy jakiegoś
genialnego kontaktu, obaj byli milczącymi typami, jednak jeszcze nigdy nie czuł
takiej obawy przed stanięciem z ojcem oko w oko. Jak małe dziecko, które coś
spsociło. Z tym, że on już nie psocił i nie był małym dzieckiem. Dreszcz, który
go przebiegł nie miał nic wspólnego z tym, że było zimno. Po prostu… ogarnęły
go złe przeczucia. Z trudem zmusił się, by ruszyć z miejsca, mając świadomość,
że coś wyje mu alarmująco gdzieś w tyle głowy.
Ojciec siedział w fotelu z łokciami
wspartymi na udach. Taiga z wahaniem skierował się w jego stronę, czując dziwną
ciężkość w całym ciele.
Znał ten wyraz twarzy.
- Usiądź – wychrypiał mężczyzna, a chłopak
jak na autopilocie opadł na kanapę naprzeciwko.
Ojciec zmagał się ze sobą; Kagami to
widział, widział, jak ojciec chce mu coś powiedzieć i nawet wiedział, czuł, co
to ma być. Potworna, odrętwiająca niemoc spłynęła po całym jego ciele, jakby
ktoś wylał mu na czubek głowy lodowatą wodę.
Nie. Nie.
- Taiga…
Nie. Nie mów tego. Po prostu tego nie mów.
- Wracam ze szpitala.
Nie, nie, nie. Proszę, nic nie mów, nic.
- Mama… Mama odeszła – wyrzucił z siebie,
chowając twarz w dłoniach.
Kagami siedział, patrząc na ojca
bezmyślnie, jakby ktoś uderzył go ciężkim obuchem w głowę. Cisza aż dzwoniła w
uszach. Czuł i niemal słyszał, jak wszystko w jego środku, jak wszystko w jego
wnętrzu kruszy się. Łamie. Rozpada.
W jego głowie jak echo huczały słowa, że
odeszła. Odeszła. Jego mama odeszła. Już jej nie ma. Po prostu tak z dnia na
dzień jej nie ma.
Nie ma.
Podniósł się, czując, że kręci mu się w
głowie, że żołądek ma… Że żołądek, że wszystkie wnętrzności zniknęły. Że nic
już w nim nie ma. Nic. Oszołamiająca, brzęcząca w uszach pustka.
- Taiga…
Nawet nie usłyszał ojca. Nie słyszał nic.
Wsunął stopy w wilgotne buty, zabrał piłkę i wyszedł. Na zewnątrz ulewa
wściekle siekała chodniki, ulice, domy… Kagami szedł przed siebie nie czując
nic. Nie czując żadnego zimna lodowatego deszczu, obijając się o spieszących
się ludzi, którzy oglądali się za nim w zdumieniu. A on szedł i szedł, i
przyspieszał, aż w końcu gnał przed siebie jakby ktoś go gonił.
Wpadł na boisko dysząc ciężko. Dłonią
wytarł mokrą twarz i na sztywnych, jakby zmartwiałych nogach podszedł do kosza.
Nie słychać było nic prócz jednostajnego szumu deszczu. Nawet uderzenia piłki o
podłoże zniknęły w tym szumie.
A Kagami grał. Grał i grał, rzucając piłkę
do kosza raz po raz. Jeden wsad, dugi, trzeci czwarty. Rzut. Pierwszy, drugi,
trzeci… Wsad. Krok, krok, wyskok, wsad.
Coraz szybciej, coraz mocniej. I mocniej, i
jeszcze mocniej, i jeszcze bardziej…
Poślizgnął się na mokrym boisku omal się
nie przewracając. Piłka wyleciała z jego rąk. Oddychając ciężko złapał ją i
rzucił ją z całej siły w kierunku kosza. Odbiła się ze stłumionym przez deszcz
hukiem od tablicy i poleciała z powrotem. Złapał i rzucił ją ponownie. Z całej
siły. Z całej siły jaką tylko posiadał. Rzucił jeszcze raz i jeszcze raz, a gdy
ledwie mógł złapać oddech kopnął ją, a piłka odbiła się od siatki. Zagryzając z
całej siły wargi, kopnął jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze... Piłka
przeleciała nad ogrodzeniem, a Kagami opadł na kolana oddychając z trudem.
Oparł czoło na drżących jak w febrze rękach pozwalając, by deszcz bezlitośnie
chłostał jego plecy. Wszczepił palce we włosy, nie mogąc zapanować nad
szarpiącym jego gardłem szlochem.
To takie nic. To życie to takie kompletnie,
bezwartościowe nic.
Łapał powietrze, jak ryba wyjęta z wody,
lecz jego płuca zamknęły się, zatkały, stało się z nimi coś złego, nie mógł
oddychać. Łapczywymi wdechami próbował pochwycić trochę tlenu, lecz nie
potrafił. Nic już nie potrafił, kompletnie nic. Nawet oddychać. Nic, kompletnie
nic. Spazmatyczny oddech sprawiał, że obraz zachodził mu mgłą, dwoił się i
troił, ciśnienie szumiało w uszach.
Życie to nic. Nic, nic, nic. Kompletne, nic
nie znaczące nic…
Trząsł się cały, nie mogąc zmusić swoich
płuc, by z nim współpracowały, a obraz przed oczami rozmywał mu się coraz
bardziej. Świetliste koła tańcowały i obijały się od siebie, były jak kolorowe…
bańki… kręciły się… i pryskały…. znikały,
jak…
_________
H.:
Nie sprawdzałam błędów, bo normalnie nie mam siły, to niskie ciśnienie mnie
normalnie usypia, aż się dziwie, że w ogóle dokończyłam ten rozdział dzisiaj
q,q A przy okazji płakam, że robię Kagamiemu taką krzywdę, biedactwooo *głasku
głasku* ;////; A Wy co sądzicieeee? Ktoś ciekawy dalszej opowieści Taigi? ^^